środa, 30 kwietnia 2014

95. Wycinamy?

Co jakiś czas przez nasz piękny kraj przelewa się fala idiotyzmu. Na skutek jakichś nagłych, ludzkich tragedii i utraty życia przez kilka, czy kilkanaście osób (ważne jest, żeby te osoby zginęły w jednym czasie i miejscu) robi się medialną histerię i postuluje się niezwłoczne zmiany w prawie, które pasują do tej akurat sytuacji.

Oczywiście po miesiącu czy dwóch wszystko się uspokaja i toczy spokojnie do następnej tragedii.

Jeśli osoby giną w mniejszych ilościach, to nie ma większego problemu. Kogo w końcu obchodzi, że ostatniej zimy zamarzło ileś tam osób? (Od 27.01 do 5.02 tego roku, więc przez 10 dni było to 53 osoby - ile wyszło przez całą zimę nie chce mi się szukać). Zwłaszcza teraz, kiedy zaraz początek maja i słoneczko mocno przygrzewa. Media nie podają takich rzeczy, bo nikogo to nie rusza.

Pamiętam doskonale takie wydarzenia jak wybuch gazu w gdańskim wieżowcu, pożar w hali Stoczni Gdańskiej, równie tragiczny pożar w hotelu socjalnym w Kamieniu Pomorskim, gdzie drogi ewakuacyjne były zastawione gratami i w zasadzie w budynku tym nie powinni mieszkać ludzie, powódź tysiąclecia z 1997 roku i całą masę wypadków komunikacyjnych. Kamień Pomorski jest jakoś dziwnie pechowy, bo tu też na początku tego roku pijany kierowca zabił 6 osób.

I co? Szum był? Był! Gaz co jakiś czas wybucha, straż pożarna też ma co robić i dalej buduje się na terenach zalewowych, a wałów się nie naprawia, bo nie ma kasy.

Dużych wypadków mieliśmy zresztą całkiem sporo i w większości przypadków doszło do nich przez błąd człowieka. Owszem, zdarzają się sytuacje, że pęknie w pewnym momencie opona, tak jak to miało miejsce przy katastrofie autobusu w podgdańskich Kokoszkach. Za dwa dni minie dokładnie 20 lat od tego czasu i cieszyć się jedynie można, że wypadek drogowy z większą liczbą ofiar śmiertelnych przez te lata się w Polsce nie wydarzył.

W październiku 2010 roku pod Nowym Miastem nad Pilicą miał miejsce wypadek busa, wiozącego ludzi do zrywania jabłek w sadzie. Zginęło 18 osób, podróżujących w aucie z sześcioma fotelami. Mogę zaryzykować stwierdzenie, że zginęli również dlatego, że byli biedni, choć winę ponosi kierowca.

Nieco ponad dwa tygodnie temu wszystkie media trąbiły o wypadku nastolatków, w wyniku którego siedem osób w wieku od 13 do 17 lat zginęło podczas przejażdżki po zakrapianym ognisku.

We wszystkich tych trzech przypadkach osób w pojazdach było więcej, niż pozwalają na to przepisy. Ale nie tylko o liczbę osób chodzi.

Wydawało się, że media będą roztrząsać temat, jakim cudem 13-latki po nocnym ognisku, na którym piły alkohol mogą się wozić bryczką z kolegami i gdzie byli rodzice, a tu - nie...

Chlapnął Krzysztof Hołowczyc, a media podchwyciły temat, czując już nosem jakieś kampanie społeczne, na których będzie można zarobić trochę kasy.

Hołowczyc wyraził się był:


"Ile ludzi musi jeszcze zginąć, żebyśmy wreszcie zrozumieli, że drzewa nie mogą rosnąć przy drodze! Rocznie w Polsce w zdarzeniach z drzewami ginie kilkaset osób! Wyobraźcie sobie, jaki to bezmiar tragedii dla ich najbliższych... Tysiące zostaje inwalidami do końca życia... Tylko dlatego, że ktoś bezmyślnie posadził drzewo przy drodze - bo tak robili już nasi dziadowie, w czasach gdy podróżowało się furmankami. Proszę tylko nie pisać, że to nie drzewa wpadają na samochody tylko odwrotnie albo że drzewa upiększają drogę. Nie piszcie też, że pewnie byli pijani, młodzi, głupi. Każdy może popełnić błąd, ale nie może być za to karany śmiercią!".


Zdaję sobie sprawę, że z racji wykonywanego zawodu (uprawianego sportu) pan Krzysztof często opuszcza drogę przy dużej prędkości, choć nie miał takiego zamiaru i agenci ubezpieczeniowi wywieszają karteczkę "zamknięte", kiedy tylko znajdzie się za blisko ich biura. Ale czy wycięcie drzew zastąpi braki w umiejętnościach i zwiększy bezpieczeństwo? Moim zdaniem - nie!

Większość z nas lubi górskie widoki i prawie każdemu zdarzyło się jechać drogą w górach. Te mają to do siebie, że czasem z jednej strony jest stromo. Nawet jeśli nie będzie tam drzew, to niekontrolowany zjazd ma niemal stuprocentowe szanse zakończyć się tragicznie. To co? Zasypać zbocza, czy nie budować dróg w górach? Może pustynia, gdzie nie ma drzew jest bezpieczna? 6 kwietnia, więc nieco ponad 3 tygodnie temu, na rajdzie w ZEA zginął brytyjski motocyklista. Ot, spadł z wydmy.

Jestem oczywiście za tym, aby zajmować się z dużo większym zaangażowaniem usuwaniem zagrażających bezpieczeństwu konarów, wycinaniem drzew będących w skrajni drogi i odsuwaniem drzew od pasa drogowego, sadząc nowe w większej odległości, a jednocześnie wycinając te, które ze względu na wiek trzeba wyciąć. Ale nie róbmy paranoi. To, że gówniarze na wąskiej, wiejskiej drodze jadąc z dużą prędkością wypadli z zakrętu nie oznacza, że najbliższa dopuszczalna odległość drzewa od drogi powinna wynosić 100, czy 200 metrów.

To co? Którą lipową czy kasztanową aleję wycinamy pierwszą? Może tę w moim kochanym Gdańsku, czyli Wielką Aleję, zwaną dziś Aleją Zwycięstwa. Choć drzewa są tam kilka metrów od asfaltu, to są równie niebezpieczne.

Zdjęcie z www.tvn24.pl


piątek, 18 kwietnia 2014

94. Pół godzinki

Każdy z nas odmierza czas. Nie jest istotne, czy zerkamy na zegarek gotując jajka czy ryż, sprawdzamy kilkakrotnie godzinę przed wyjściem do pracy czy szkoły (należy wyjść nie za późno, ale i nie za wcześnie), czy czekamy na listonosza przynoszącego emeryturę. Jesteśmy niewolnikami czasu - i tyle!

Czasem z pewną zadumą myślę o czasach, kiedy czas odmierzało się naturalnym porządkiem rzeczy, związanym z wegetacją roślin i cyklicznym zachowaniem zwierząt. Kiedy coś robiło się na św. Jerzego, św. Marcina, czy też wyznacznikiem działania byli zimni ogrodnicy (Pankracy, Serwacy, Bonifacy) lub zimna Zośka. (z chęcią odsyłam do Wachmistrzowych wpisów na ten temat, ot choćby tu). Noc świętojańska była wydarzeniem w ludowej tradycji równie powszechnym jak Boże Narodzenie - dziś, choć wielu może uznać to za wymysł, część młodzieży nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, kiedy to imieniny ma Adam lub Sylwester (sic!). Dzieckiem jeszcze będąc miałem zakaz kąpania się w jeziorze przed św. Janem, bo woda jeszcze zimna i można się przeziębić.

Teraz życie wyznaczane jest autobusem o 7.24, fajrantem, do którego trzeba czasem dotrwać jeszcze kilka minut, wiadomościami o 18.50, 19.00 czy 19.30 (w zależności co kto ogląda) i serialem lub innym programem z serii "tańce i różańce" o określonej godzinie.

Nikt już nie mówi: "będę u ciebie wieczorem", bo rozmówca oczekuje podania konkretnego czasu przybycia, z dokładnością przynajmniej pół godziny.

Przez to nieustanne kontrolowanie czasu od najmłodszych lat - nawet dzieci w powszechniaku muszą zwracać uwagę na kolejność przerw, bo na niektórych nie zdążą nawet zjeść kanapki - wydawać by się mogło, że oszczędzamy kupę czasu. Niestety, oszczędność jest tylko pozorna. Poprzez kontrolowanie czasu, czasem co do minuty, tego wolnego, który można poświęcić na coś przyjemnego wcale nam nie przybywa.


A jednak można oszczędzać czas, tylko że nie sobie - a innym.

Moja własna, prywatna, osobista babcia, będąca już w tak zwanym słusznym wieku, zaordynowane miała codzienne mierzenie ciśnienia przez pielęgniarkę z ośrodka zdrowia. Ta przychodziła codziennie przez dwa tygodnie, dopóki nie nabyłem babci drogą kupna elektronicznego ciśnieniomierza. Nie chodzi mi tu o jakieś chwalenie się tak prozaiczną rzeczą, a o fakt, że szlag mnie trafiał, że za moje pieniądze dziewczyna traci czas biegając po osiedlu, zamiast męczyć pacjentów strzykawką z igłą. :-)

Dotarcie na pieszo z ośrodka zajmuje koło 10 minut, mierzenie ciśnienia to w zasadzie błysk, ale w sumie całość zajmowała koło pół godziny.

Na drugi ogień poszła pani doktor, która raz w miesiącu przychodziła, osłuchała, popukała, rzuciła okiem na wyniki ciśnienia i... wypisywała za każdym razem te same lekarstwa na nadciśnienie. Swoją drogą, jest to lekarka z tak zwanej starej szkoły, która nie jeździ autem i do pacjentów chodzi odziana w lekarską pelerynę. Rzadko widuje się już tak ubranych lekarzy, tak jak łatwiej spotkać księdza w dżinsach i skórzanej kurtce niż w birecie. Tak samo czapki studenckie noszone są tylko przez członków odradzających się powoli korporacji, a nie przez ogół studentów. Ale to na marginesie...

Któregoś razu, kiedy lekarstwa skończyły się wcześniej, niż pani doktor miała okazję przyjść - nie pamiętam, czy był to jakiś miesiąc mający więcej niż 31 dni, czy też owa doktórka była na urlopie ;-) - zmuszony byłem udać się do przychodni po receptę. Grzecznie czekałem w kolejce do gabinetu i miałem okazję posłuchać o czym rozmawiają pacjentki, czekające na swoją wizytę. Pacjentki, bo z facetów był tylko jeden dość młody facet, który uparcie kaszlał.

Nie myślcie sobie, że emerytki pozytywnie zareagowały na prośbę o przepuszczenie go poza kolejnością, bo się człowiek urwał z roboty. Uśmiechałem się słysząc ciche uwagi rzucane między paniami: "Co on tak kaszle?  Jeszcze nas tu wszystkich pozaraża". No tak, do lekarza powinni przychodzić tylko zdrowi...

A kompletnie rozwaliła mnie rozmowa, kiedy panie umawiały się, że jedna drugiej coś przyniesie w środę w przyszłym tygodniu - tu, do przychodni, bo ona będzie chora, w poniedziałek nie może, bo jedzie na ryneczek, a w środy lekarka ma pasujące jej godziny przyjmowania pacjentów. Sprawdziłem nawet, czy nie jest to gabinet dla jasnowidzów, ale nie - stało jak byk: "poradnia ogólna". Też chciałbym wiedzieć wcześniej, że za półtora tygodnia będę miał katar.

Z panią doktor dogadałem się tak, że co miesiąc będę przynosił babciną książeczkę do recepcji i odbierał ją następnego dnia z wypisaną receptą. W razie potrzeby poprosi się o wizytę, ale skoro nic się nie dzieje, to nie ma potrzeby bezproduktywnego biegania. "Bez sensu", to sobie można pobiegać dla zdrowia i dla przyjemności - bez papierów i stetoskopu.

Teoretycznie rzecz ujmując, dodając wszystkie "półgodzinki", zaoszczędziliśmy z babcią jeden dzień pracy lekarza rocznie i kilka dni pracy pielęgniarki. Ale czekając prawie dwie godziny na wypisanie recepty przestałem się dziwić, skąd takie kolejki do lekarzy, na które wszyscy narzekają.

Hmm... Gdzieś cię tu wcisnę z tą randką...                       zdj.:www.mbware.com


piątek, 11 kwietnia 2014

93. Pas szahida i jankesi

Dawno nie pisałem o polityce. W zasadzie, to dawno nie pisałem zbyt wiele - nawet stalówka w jednym z piór, których używałem ostatnio sporadycznie, wzięła i zaschła.

Ci, którzy zajęci są porządkami świątecznymi i ciśnienie mają już i tak podniesione myśleniem o tumanach kurzu za lodówką, niedoczyszczonych fugach w łazience i głowieniem się jak tu ściągnąć ten zakurzony żyrandol, spokojnie mogą sobie czytanie tego posta odpuścić. Co za dużo, to nie zdrowo!

W zasadzie nie oglądam telewizji i nie powiem - całkiem dobrze się z tym czuję. Coś mnie jednak wczoraj podkusiło, żeby na jednym z programów informacyjnych zerknąć na to, cóż ten nasz największy, usiłujący doścignąć Lema fantasta, czyli najwybitniejszy nadposeł Antoni wykoncypował w kwestii smoleńskiego zamachu.

Ja rozumiem, że jak się tworzy tyle literatury, w odcinkach zwanej "Raport smoleński" z odpowiednim numerem, to żeby zainteresować czytelnika, należy wprowadzać coraz to nowe wątki do fabuły. Tym razem facet poszedł po bandzie, bo nie dość, że założył, że czytelnicy lub widzowie nie pamiętają, co było w poprzednim odcinku, to jeszcze chyba przez nieuwagę może narazić się swojemu szefowi, czyli Jarosławowi Polskę Zbaw - pod warunkiem, że ten się zorientuje, że ta wersja nie jest najlepsza.

Dowiedziałem się wczoraj, że w samolocie który (i to się nie zmieniło) wcale nie lądował w Smoleńsku, tylko z wypuszczonym podwoziem latał sobie po okolicy, nastąpił wybuch w prezydenckiej salonce. Jako że w rzeczonym pomieszczeniu były tylko cztery miejsca siedzące i nie było tabliczek: "pasażerowie stojący powinni trzymać się uchwytów" założyć można, że jedynie cztery osoby mogły się tam znajdować w chwili, kiedy samolot przystępował do lądowania - o przepraszam, do zorientowania się we mgle.

Jako że okna, znajdujące się przy trzyosobowej kanapie pozostały całe po katastrofie/zamachu* należy domniemywać, że pas szahida miał na sobie pasażer, siedzący w fotelu naprzeciwko kanapy. Jest to tym bardziej uprawdopodobnione tym, że primo: samolot był sprawdzany pod względem pirotechnicznym, secundo: generał Błasik meldował, że maszyna jest gotowa do lotu i tertio: najwyższych (w sensie stanowiska, nie wzrostu) osób w państwie nie obowiązuje kontrola przed lotem.

Okazało się również, że elementy rozpadającego się samolotu ścięły pionowo część brzozy, która była złamana poziomo kilka dni wcześniej (nad tym, czy sadził ją Putin będąc jeszcze pionierem, wybitni naukowcy komisji jeszcze pracują).

Dziś z kolei zaskoczył mnie Jarosław Polskę Zbaw, który bazując na zainteresowaniu mediów polityką ostatnimi czasy (nie ma żadnej głośnej mamy Madzi) wyskoczył z kolejną propozycją. Otóż chce on odstąpić część polskiego terytorium obcej armii.

Oczywiście nie może być to żadna armia, która na nas wcześniej napadła. Ruskie już u nas były, Niemcy też, Mongolia i Turcja też nie mają szans na założenie u nas swoich warowni. Ale jankesi? Czemu nie!

Dotarłem już do planów i wizualizacji jak ta baza będzie wyglądać - zdjęcie z www.berney-toys.pl


Przecież to nasi najwięksi przyjaciele i traktują nas jak przyjaciół. Wszyscy wiedzą, że zaprasza się do siebie tylko tych, których ma się zaprosić ochotę i do własnej chałupy wpuszcza się tylko wybrane osoby, a nie całą hołotę, co też Amerykańce z powodzeniem realizują, każąc nam zapłacić za to, żebyśmy się dowiedzieli o tym, czy jesteśmy u nich mile widziani, czy też raczej niekoniecznie.

Mają Amerykanie bazy przykładowo w Niemczech i Japonii. No tak, ale w tamtych krajach występowali wcześniej jako zwycięzcy i siły utrzymujące porządek na terytorium wroga.

Wyskoczył ostatnio w polityce Tomasz Adamek, który okazał się być kolegą Zbyszka Ziobry, ex delfina PiS-u. Chłopak z rozbrajającą szczerością powiedział, że kończy karierę pięściarza, a żyć za coś trzeba, więc chętnie do Parlamentu Europejskiego wejdzie. Jako że znać się tam nie trzeba na niczym, to i on nie widzi przeciwskazań do zajmowania tam fotela za niezłą kasę.

Lewicowe media zaatakowały go od razu za przekonania, niezgodne z linią przyjętą przez "wyzwolonych", "tolerancyjnych" i "multikulturalnych" dziennikarzy. Dlaczego wszystkie te określenia są w cudzysłowie wyjaśnię później, bo szkoda mi teraz rozpisywać się w jednym poście.

Ów dżentelmen powiedział to samo, co i zarówno ja, jak i wiele osób myśli. Anna Grodzka, mimo że w dowodzie ma napisane "kobieta", to rzeczywiście jest mężczyzną. Cały czas przychodzi mi na myśl Jej Wysokość z "Seksmisji" i zarzut postawiony "jej" przez Stuhra: "Co ty tu sobie, cycki będziesz doprawiać?!"

Według mnie, jeśli ktoś wytnie sobie przyrodzenie, operacyjnie powiększy biust i będzie codziennie łykał hormony, ba - nawet będzie wyglądał jak Miss Polonia, to jednak kobietą się nie stanie.

To tak samo, jak 80-latka po operacji plastycznej nie będzie kobietą w wieku lat 20-tu, mimo iż zewnętrznie może tak wyglądać i nawet wewnętrznie mieć przekonanie, że jest nastolatką. Nie wiem, może kiedyś będą zmieniać daty urodzenia w dokumentach, bo ktoś się czuje młodziej?

Jak polityka, to polityka, więc dołożę jeszcze Artura Dębskiego, który poleciał do Anglii sprawdzać, jak to nasi obywatele sobie tam radzą bez kasy. Założył, że będzie wydawał nie więcej niż 100 funciaków tygodniowo, czyli jakieś 2200 PLN miesięcznie. No kuźwa - oszczędny! Ja na 3-miesięczną pielgrzymkę do Rzymu wydałem 1800 zł, a na dwumiesięczne camino w Hiszpanii 300 Euro.

Będzie tam kombinował, do żadnej roboty po 8 - 10 godzin dziennie i tak się nie weźmie, a w razie czego ma jeszcze kartę kredytową w kieszeni. Ale może ktoś się złapie na taki lep, że to niby polityk, który interesuje się problemami zwykłych ludzi. Tyle, że według mnie, chcąc zająć się problemami zwykłych ludzi, zamiast przez miesiąc uchylać się od roboty za całkiem niezłe pieniądze, powinien przez 12 godzin dziennie siedzieć w sejmie nad papierami, szukając takich przepisów, które przeszkadzają zwykłym szarym ludziom i starając się je zlikwidować.

W zasadzie posłowie powinni mieć taką samą dewizę jak lekarze, bo ich błędy dotykają zawsze więcej niż jedną osobę i rujnują im życie: "PRIMUM NON NOCERE"


* - oczywiście niepotrzebne skreślić, o tak: