środa, 23 lipca 2014

101. "ти сепаратист", czyli rzecz o propagandzie

"Jesteś separatystą" - zwrócił się do mnie ukraiński pogranicznik w momencie przekraczania granicy tego pięknego, choć ogarniętego wojną kraju. Oczywiście chodziło mu o moje spodnie w kamuflażu WZ93, czyli aktualnie obowiązujące moro. "To nie są żadni separatyści, tylko terroryści, których powinno się zlikwidować" - brzmiała moja odpowiedź, która była jak najbardziej szczera.

Rzecz działa się dwa tygodnie temu na przejściu granicznym Siret - Porubne, kiedy po odpoczynku na rumuńskiej Bukowinie wracałem do kraju, zahaczając o Ukrainę.

Tu mała dygresja - w jakiejś reklamie bodaj kart kredytowych było stwierdzenie: "widok czegoś - bezcenny, za resztę zapłacisz daną kartą". Dla mnie bezcenny był widok min spotkanych w Rumunii Polaków, kiedy wyszło, że wracam nie przez Węgry i Słowację, ale właśnie przez Ukrainę. Psychoza wywołana mediami.

Propaganda polega na tym, żeby używając jedynie słów i obrazów, wywołać w kimś odpowiednie nastawienie. Mało tego - umiejętnie stosowana powoduje to, że człowiek czyjś, starannie opracowany punkt widzenia przyjmuje za własny i jeszcze myśli, że sam do niego doszedł.

To jest tak jak z dyplomacją. Według definicji dyplomata to ktoś, kto potrafi powiedzieć ci "spier..." w taki sposób, że czujesz narastające podniecenie przed zbliżającą się podróżą.

Do uprawiania propagandy najlepsze są media, choć nie tylko za ich pomocą można manipulować ludźmi. Dożyliśmy jednak takich czasów, że w reportażu o blokach w mieście Krakowie, do których do dziś nie doprowadzono jeszcze bieżącej wody i kanalizacji w tle pokazują las anten satelitarnych na chałupie, za którą stoi sławojka.

Jedenaście telewizorów w takiej chałupce? zdjęcie z Rumunii


Ale do brzegu...

Dopiero po niedawnym zestrzeleniu malezyjskiego samolotu, nieśmiało ale jednak już nieco częściej, zaczęto uzbrojonych bandytów na Ukrainie nazywać terrorystami. Do tej pory byli to tak zwani "separatyści". Żeby zaciemnić sytuację dużo częściej używało, a w zasadzie cały czas używa się zwrotu "prorosyjscy separatyści".

Mogę wyobrazić sobie sytuację, że mieszkający u nas od wieków Tatarzy, Kaszubi czy Litwini wpadną na pomysł, żeby ogłosić secesję. Ale nie jestem w stanie pojąć jak może ogłosić w Polsce secesję afrykański kacyk z kilkoma setkami wojowników. Jeżeli większość działających na Ukrainie terrorystów jest obywatelami Rosji, to dlaczego mówi się i pisze "prorosyjscy", zamiast normalnie "rosyjscy"?

Propaganda potrafi przedstawić pewne fakty tak, jak jest to komuś wygodnie. Były "rządy Janukowycza", był też "reżim Janukowycza". W zależności od sytuacji są "bojownicy", "partyzanci", "separatyści". Mogą też być "uzbrojone bandy", "terroryści" czy "fanatyczni muzułmanie". O "fanatycznych chrześcijanach", a w zasadzie jednej podgrupie, to jest "fanatycznych katolikach" słyszałem jedynie w Polsce. W innych krajach takie zjawisko nie występuje. ;-)))

Będąc we Lwowie - na marginesie dodam, że rzeczywiście jest tam bardzo mało polskich turystów i częściej słychać język rosyjski niż ukraiński - nie omieszkałem po raz kolejny pójść i zobaczyć Cmentarz Łyczakowski oraz Cmentarz Orląt , stanowiący jego część.


Nie byłem na Ukrainie ponad 20 lat. Przyznać muszę, że raduje się serce, kiedy przypomnę sobie widok Cmentarza Obrońców Lwowa (bo taka jest właściwa nazwa) sprzed lat i porównuję go z dzisiejszym stanem. Ale tuż poniżej naszej narodowej nekropolii powstała część poświęcona ukraińskim bohaterom.

Szczerze powiedziawszy mam mieszane uczucia, kiedy czytam na pomniku zmarłego kilka lat temu Ukraińca, że ów walczył za wolność ojczyzny w "dywizji Galicja". W mojej historii nazywało się toto 14 Dywizja Grenadierów SS, a w oryginale 14. Waffen-Grenadier-Divizion der SS.


Pominięcie "SS" jest zabiegiem propagandowym, bo młode pokolenie Ukraińców Galicję skojarzy z regionem, w którym mieszkają i nic poza tym. Ale co ja tu pieprzę, przecież w czasie II wojny światowej źli byli nie "Niemcy", ale jacyś bliżej niezidentyfikowani "naziści".

piątek, 30 maja 2014

100. Proszę zabić tego pana!

- Panie doktorze! Przyniosłam Panu rozkład zajęć na dzisiaj. Zaraz ma pan przeszczep serca u tego małego chłopca z siódemki. Właśnie znalazł się dawca. Wie Pan - sezon się zaczyna, ciepło, dawców więcej bo to się ludzie spieszą, żeby na grilla zdążyć. Z pięć godzin pewnie zejdzie, jak nie będzie komplikacji.

Tego pacjenta, co to miał planowy przeszczep nerki przesunęłam na popołudnie. Jest na czczo, te kilka godzin poczeka. W końcu i tak czekał kilka lat, to parę godzin...

Przed fajrantem musimy jeszcze przyszyć rękę temu rolnikowi, co mu się piłą zachciało bawić. Ta od dawcy do jutra już chyba nie wytrzyma. Leży w lodzie od wieczora...

Aaaa, nie... Mamy jeszcze kobietę do aborcji. No, tej to nie możemy dłużej odwlekać, bo jeszcze nam tu urodzi. Co to za gadatliwa baba panie doktorze. Ciągle mi gada jakimiś przepisami, jakby konstytucję i kodeks karny na jeden raz połknęła. Że musi, że szybko, jakbyśmy tu innej roboty nie mieli.

Reszta to same drobiazgi. Temu z zeszłego tygodnia coś koło szwów ropieje. Zabieg odhaczony, ale zerknąć trzeba. Siostry syjamskie z zeszłego roku przysłały laurkę, w zasadzie to dwie prawie takie same. Nie, bez załącznika. Może na poczcie zginęło?

Dzwonił ten sportowiec, co mu pan doktor kolano robił. Tak, dostał już odszkodowanie. Dziękował i polecił przekazać, że tak jak zwykle.

Na piątce ten z wyrostkiem strasznie wyje. Tłumaczyłam mu, że pan doktor zarobiony, a ten że go boli i boli. Jak tu jest, to musi boleć. Apap wziął i nic nie pomogło. Innych przeciwbólowych i tak nie mamy.

Nie, no sam kupił.

Tą babkę ze złamaną nogą odesłałam do przychodni. Oni tam teraz mają praktykantów, to będą mieli im dać coś do roboty.

O trzynastej musi pan uśmiercić tego gościa z dwójki. Podpisał. Ja wiem, ale sama widziałam jak mu żona pomagała trzymać długopis, żeby mu z ręki nie wypadł. To pójdzie szybko. Czemu ci durnie do zastrzyku z tiopentalu potrzebują lekarza? Sama bym mogła wstrzyknąć, nawet pan Henio, wie pan doktor - ten z nocnej ochrony - dałby radę. Sześć lat się uczyć, żeby zrobić głupi zastrzyk?

Wiem, że takie przepisy. Oj, pan doktor to by tylko przyszywał i wycinał. Że ciekawsze? Nie zauważyłam. Krwi pełno, co w tym ciekawego? Mus to mus. Proszę zabić tego pana, inaczej wypłaty nie dostaniemy...

foto z www.czestochowskie24.pl

********************************************************

Może mi ktoś wytłumaczy, czemu lewactwo chce zmusić lekarzy do zabijania i jednocześnie jest przeciwne restytucji profesji kata? Płaczą, że Breivik nie ma nowej konsoli, zaraz będą mu wypłacać odszkodowanie, że przez proces zmarnował rok czasu, który mógł przeznaczyć na studia. Taki komunitaryzm humanitaryzm.

Z drugiej strony hasła: ABORCJA I EUTANAZJA MIARĄ POSTĘPU!

Sam jestem za "inwazją dewocjonalnego klechistanu", jak to się był ślicznie wyraził redaktor Tomasz Lis. Tylko że u mnie się to nazywa wolność sumienia.

Chyba jestem zacofany...

niedziela, 25 maja 2014

99. Kierzynka

Co z tego rozumiecie?

"Wszystko, cośma na jarmarku kupili, ukradli mi! Trzy wymborki, dwie wazki, nową kierzynkę. Dziewka do świń, która ze mną służyła, dawała mi też dodatkową gnobę posmarowaną masłem, wyciągniętym ukradkiem z kierzanki. W jednej misce parujące kartofle, w drugiej maślanka, nalana wprost z kierzanki, z grudkami masła." *  (tekst skopiowany ze słownika gwary poznańskiej z www.poznan.pl)

Z ostatniej Eurowizji wszyscy zapamiętali chyba jedynie Conchitę, czyli "babę z brodą". Mnie tam taki styl i robienie z tego jakiegoś wzorca nie odpowiada, ale z drugiej strony, czego to ludzie nie robią dla sławy i pieniędzy? Łysa Sinead O'Connor też swojego czasu wzbudzała sensację.

Mnie zainteresowała swojska oprawa naszej, krajowej piosenki. Tu również większość zauważyła "zdrowe" biusty dziewcząt, odzianych w ludowe stroje. Niektórzy nawet fakt posiadania biustu, delikatnie "wylewającego się" z ciasnych bluzeczek gotowi byli uznać za soft porno. Ale ludowe w inscenizacji scenicznej nie były jedynie biusty i stroje.

Kadr z teledysku "My Słowianie" zespołu Donathan  z youtube

Ludowe były również narzędzia, wśród których była kierzynka (kierzanka), czyli ogólnie maselnica. Zastanowiłem się, czy w dzisiejszych czasach któraś z kobiet przed siedemdziesiątką potrafiłaby jeszcze ubić masło. Chlubnym wyjątkiem są dziewczyny z różnych Kół Gospodyń Wiejskich i podobnych tego typu organizacji, które na potrzeby festynów, jarmarków i inszych promujących region imprez pokazują gawiedzi, jak to niegdyś bywało.

Zdjęcie z www.garnek.pl
Była też tara.

Zdjęcie z www.delfi.lt

Wiem, że lepsze jest wrogiem dobrego, jednak człowiek szybko zapomina, że pierwszą pralkę do prania skonstruowano dopiero w 1851 roku, ale nie była ona szeroko stosowana, ze względu na parowy napęd. Pierwszą pralkę elektryczną skonstruowano w 1899 roku, ale i ta nieprędko weszła do powszechnego użytku. Konkludując - pralka jako urządzenie powszechnego użytku stosowana jest grubo poniżej 100 lat. Pomyśli ktoś, że przecież wcześniej była tara, czyli zazwyczaj obramowany lub umieszczony na desce (dla zachowania sztywności) płat blachy falistej. Owszem, ale jej kariera również rozpoczęła się stosunkowo niedawno, po rewolucji przemysłowej, kiedy to opanowano produkcję takiej blachy na większą skalę

Wynika z tego, że o czystość odzienia ludzkości przez większość czasu jej istnienia dbały kijanki, czyli drewniane kije lub wiosła, umieszczone w silnych dłoniach tak zwanej "słabej płci". W zasadzie sam nie wiem, skąd wzięło się pojęcie słaba płeć? Spróbujcie choć raz ubić masło lub wyprać średnio brudną koszulę waląc w nią kijem nad rzeką, klęcząc cały czas na kolanach. Jak wam się uda, będziecie bardziej zmęczeni, niż gdybyście przerzucili tonę węgla. :-)))

* wymborek - wiadro,

czwartek, 15 maja 2014

98. Umierajcie proszę w dogodnych terminach

Znów jadę zwiedzać. Nieco przypadkiem, bo pogrzeb to tylko określone uczestnictwo w miejscu i czasie. Znów będę pewnie jechał przez Warszawę i nie będę miał czasu usiąść na chwilę na krawężniku. Ale tu jeszcze mogę cos zaradzić, bo jest to w drodze powrotnej.

Jak zobaczyć Góry Świętokrzyskie, kiedy jedzie się tam w czasie, kiedy straszą powodzią? Jak zestawić połączenia, kiedy pociąg do Piotrkowa Trybunalskiego przyjeżdża planowo o 5.27, a PKS odjeżdża o o 5.30? W Piotrkowie jest synagoga i dość znany kirkut, więc albo rybki, albo akwarium. W 3 minuty całości się nie da.

Niestety muszę w piątkowe południe być w Końskich.

I tu pytanie:

Warszawa - warszawskie dziewczyny,
Gdańsk - gdańskie dziewczyny,
Kraków - krakowskie dziewczyny.
A Końskie?

poniedziałek, 12 maja 2014

97. Cudze chwalicie...

Jak zmieścić dwa tematy w jednej notce? Można co prawda napisać dwie osobne notki, ale kiedy tematy te są powiązane, jest to takie sobie rozwiązanie. Jeszcze ktoś czytający drugi raz o podobnej rzeczy pomyśli sobie, że autor staje się nudny i monotematyczny.

Wyjdzie coś długiego, ale trudno...


Po pierwsze - podziękowania dla Pana Prezydenta! Prezydent podpisał ostatnio ustawę, nowelizującą prawo wodne. Niby nic, bo wszystkie ustawy wchodzące w życie potrzebują podpisu prezydenta. Tym jednak razem ucieszyła mnie wiadomość, że nowelizacja znosiła zakaz i że projekt taki złożył do sejmu sam Bronisław Komorowski (jego kancelaria, ale mniejsza o szczegóły techniczne).

Pół litra temu, kto przeczytał ustawę z przepisami dotyczącymi polskich rzek i zbiorników wodnych. Po co zwykłemu zjadaczowi chleba taka wiedza i jakie zakazy mogą go dotyczyć?

Nowelizacja znosi zakaz jazdy rowerem po wałach przeciwpowodziowych i umożliwia budowę na nich ścieżek rowerowych. Każdy przyzna, że zakaz był idiotyczny, chociaż jego skutki odczuwali przede wszystkim wędkarze, dojeżdżający jednośladem do ulubionych miejsc, w których biorą taaakie ryby. :-)

W ciągu ostatnich lat wzrosła u nas zdecydowanie liczba rowerów i dziś można zobaczyć zupełnie inne obrazki z udziałem jednośladów, niż jeszcze 20 czy 30 lat temu. Zamiast chłopa lub kobieciny zasuwającego na rozklekotanej "Ukrainie", z siodełkiem na sprężynach i z siatkami na kierownicy do sklepu w sąsiedniej wsi po codzienne zakupy (asortyment zakupów był zdecydowanie różny dla kobiet i dla mężczyzn, ten ostatni zdecydowanie częściej był w szklanych opakowaniach ;-) ), widać dziś całe rodziny z dziećmi w kaskach, na nowiutkich rowerach trekkingowych, góralach i BMX-ach, zażywające rekreacji na mniej uczęszczanych szlakach.

Takiego właśnie stanowienia prawa bym sobie od polityków życzył. Zamiast wprowadzać następne durne zakazy i nakazy, niech się lepiej wezmą za "wyczyszczenie" postsocjalistycznych ustaw z takich idiotyzmów. Podejrzewam (choć nie czytałem jeszcze nowej ustawy), że prawo wodne nie zezwala jeszcze na ten przykład na łatwe pojawienie się barek mieszkalnych w polskich miastach (vide barki nad Sekwaną), Wypożyczenie czy wyczarterowanie barki turystycznej w Polsce bez specjalnych uprawnień jest już możliwe od niespełna roku, ale nie jest to jeszcze tak popularna forma turystyki jak we Francji, Belgii, Holandii czy Niemczech, ze względu na brak infrastruktury przy nabrzeżach na drogach śródlądowych. Infrastruktura kiedyś była, ale lata socjalizmu i centralnego planowania zrobiły z niej karykaturę czegoś użytecznego, a przemiany ustrojowe doprowadziły do ruiny.

No, to pierwszy temat z głowy. :-)

Długi majowy weekend sprzyja odpoczynkowi na łonie natury. Organizuje się w tym czasie sporo imprez plenerowych, koncertów na świeżym powietrzu, lub też ludzie uciekają po prostu gdzieś na działkę, do ogródka czy w inne fajne miejsce, żeby posiedzieć przy grillu i cieszyć się wiosenną pogodą. No, chyba że leje, ale to już siła wyższa.

W sobotnie popołudnie w lokalnej stacji radiowej usłyszałem o odbywającej się właśnie niedaleko imprezie pod nazwą "Żuławski Tulipan". W Mokrym Dworze niedaleko Pruszcza Gdańskiego od kilku dni układana była z około miliona główek kwiatowych tulipanów kompozycja tematyczna, przedstawiająca w tym roku św. Jana Pawła II.

Fotkę zapożyczyłem z www.miastonaplus.pl
Nie była to impreza religijna - po prostu kanonizacja była wydarzeniem wartym upamiętnienia. Czy ktoś zgadnie, co było tematem w 2012 roku?

Fotkę zapożyczyłem z www.dziennikbaltycki.pl
Żeby oglądać takie kompozycje w pełnej krasie, nawet mój wzrost nie wystarczy. W czasie weekendu ustawione było specjalne podwyższenie, z którego widok przedstawiał się mniej więcej tak, jak widać na pierwszym zdjęciu oraz można było skorzystać ze strażackiego wysięgnika, z którego wszystko widać tak, jak na drugiej fotce.

Niestety, podczas weekendu byłem poza Gdańskiem, ale wyłowiłem czujnym uchem informację, że instalacja postoi jeszcze z 10 dni. I słusznie, bo układało ją koło 500 osób w kilka dni. Policzyłem szybko: jedna osoba musiała ułożyć koło 2000 tulipanowych główek.

We wtorkowe popołudnie miałem wreszcie czas, żeby zobaczyć nietrwały owoc pracy tylu ludzi. Jak w którymś z komentarzy zauważyła Uleczka, nie wszyscy mają potrzebę gonić po świecie - ja taką potrzebę mam. I nie chodzi tu tylko o sam fakt zobaczenia czegoś. Gdyby tak było, wybierałbym autokarowe objazdówki z napiętym programem zwiedzania. Jasne jest więc, że wycieczka z Gdańska do Mokrego Dworu była piesza.


Część przedwojennych kamienic na gdańskiej Oruni czeka pewnie smutny los.



Inne może czekać rewitalizacja, jeśli tylko znajdą się fundusze. Kiedy patrzę na przedwojenną dbałość o detale architektoniczne: gzymsy, wykończenia okien czy kamieniarkę i porównuję to z dzisiejszymi pudełkami, w których nie ma nic charakterystycznego, to smutno mi się robi.


Gdzieniegdzie widać, gdzie przed 1945 rokiem był sklep kolonialny. Swoją drogą dzisiejsza farba złazi już po dwóch latach - technika poszła do przodu, czy też koncerny dbają o rynki zbytu? Zbyt trwała pralka, telewizor, czy nawet farba, to przecież strata potencjalnego klienta.


Wał wzdłuż kanału Raduni jak i samo wykończenie ścian kanału zmienił się od czasu, kiedy wędrowałem tędy w stronę Rzymu. Przez trzy lata zrobiono ścieżkę pieszo - rowerową i uporządkowano trawniki, a ściany kanału wyłożono klinkierem. Pojawiły się nowe barierki, więc dzieci nie trzeba już prowadzać na smyczy. Szkoda tylko, że przez parę kilometrów nie ma ani jednego kosza na śmieci. Kasztany kwitną - już za moment matury.


Dzięki obwodnicy południowej i autostradzie A1, ruch na jednej z głównych dróg prowadzących do miasta zdecydowanie zmalał. Jednak budynki stojące tuż przy jezdni, mimo że zabytkowe i wyremontowane, dalej stoją puste.


Nie wiem, czy nie było kasy na zburzenie starego domu, czy też durne przepisy nie pozwalają na rozebranie rozpadającej się rudery z dziurawym dachem. Stawiam na to drugie, choć na zabytek to mi nie wygląda.


Wszystko zależy od punktu widzenia. Dla mnie ten znak oznacza, że wyszedłem z miasta. Dla kierowców dla których jest postawiony oznacza, że są już prawie na miejscu. :-)


A taki znak? Ten jest co prawda z całkiem innej bajki, ale skoro o znakach mowa... ;-)))


Wędrując po Żuławach, bardzo często można natknąć się na kanały. O, Holendrzy i Menonici! Chwała wam za zagospodarowanie tych terenów setki lat temu. Wtedy co prawda nie były one tak zapuszczone i zarośnięte i nie unosił się nad nimi tak przykry zapaszek, ale za to po nas archeologia dostanie dużo więcej obiektów do badań. Kanistry, butelki, opony, puszki i inne przedmioty zostawiane w rowach melioracyjnych będą świadczyć o naszej kulturze. Hmmm... Kulturze?


Można podnieść wzrok znad nieczyszczonych rowów melioracyjnych i podziwiać kwitnący na żółto rzepak. W oddali widać Gdańsk, więc nie ma szans zabłądzić.


Nie widać Gdańska z kominami elektrociepłowni i charakterystyczną wieżą kościoła Mariackiego? Cóż, może mam lepszy wzrok, lub aparat jest słabszy... A teraz?

 

Doszedłem na miejsce, choć końcówka drogi była mało ciekawa. Tuptałem dość wąską drogą bez poboczy, o sporym natężeniu ruchu, żeby przekroczyć kanał Czarna Łacha i dojść do celu mojej wycieczki. Chwała gminom w różnych częściach kraju za to, że za niewielkie w sumie pieniądze stawiają czasem tablice, na których opisana jest w skrócie historia miejscowości, ciekawostki z nią związane lub atrakcje turystyczne w okolicy, które warto zobaczyć.

W Mokrym Dworze również stała taka tablica. Jako że fotka jest w pomniejszeniu, garść informacji zwykłą czcionką:

Kilka słów o historii...

Mokry Dwór, którego historyczna nazwa to Nassenhuben, jest żuławską wsią o starożytnych tradycjach osadniczych, poświadczonych przez znalezisko archeologiczne. Najstarsza pisana informacja na temat wsi pochodzi z 6 lipca 1336 roku. 28 sierpnia 1347 roku Mokry Dwór lokowany był przez Krzyżaków na prawie chełmińskim. Najbardziej znani właściciele wsi to Wardenowie, Conradi, Proenen, Schwartzwald i Bauer. Około 1550 roku ewangelicy wybudowali we wsi nowy kościół, który stanowił część dworu Johanna Werdena. Mokry Dwór znany jest jako jedyna z wsi na Żuławach Gdańskich, w której istniał przez szereg lat zbór Braci Czeskich, oraz ewangelików reformowanych (kalwinów). W 1834 roku wieś przeżyła powódź i znaczne zniszczenia w dawnym dworze, a w latach 1798-1827 działał browar i gorzelnia.

W roku 1980 oraz 2001 Mokry dwór nawiedziła kolejna powódź, przez co pół wsi zostało zalane, dzięki zaangażowaniu i pomocy mieszkańców pracujących przy zabezpieczaniu wałów rzeki "Motława" i kanału "Czarna Łacha" udało się uniknąć przerwania wałów.

Ciekawostki:

  • w roku 1768 opisano w dziele botanicznym przetacznik bagienny, który w okolicach Gdańska spotyka się w tej wsi,
  • w Mokrym Dworze urodził się, jako syn miejscowego kaznodziei kalwińskiego wybitny przyrodnik, geograf i podróżnik Johann Georg Adam Forster (nie mylić z Albertem Forsterem, który za czasów Wolnego Miasta Gdańska został tu przez Hitlera importowany, na szczęście czasowo - dopisek własny),
  • pracował tu wybitny kaznodzieja Braci Czeskich Piotr Figulus,
  • W Mokrym Dworze urodził się też kolejny wybitny teolog i naukowiec, syn Piotra Figulusa, Daniel Ernst Jabloński,
  • w miejscowym dworze w czasie wojny północnej nocowali królowie August II i Stanisław Leszczyński, oraz car Piotr I,
  • istniała tu szkoła rzemieślnicza, stanowiąca część fundacji "Conradinum",
  • w roku 2011 miejscowy punkt skupu mleka został odremontowany i zaadoptowany jako świetlica wiejska (mieści się w nim też przedszkole, sądząc po odgłosach wydobywających się stamtąd - dopisek własny),
  • od 2009 roku w maju odbywa się tu jedyne na świecie Święto "Żuławski Tulipan". Podczas 3 dni imprezy wszyscy chętni mieszkańcy Mokrego Dworu oraz całej Gminy Pruszcz Gdański zbierają się na miejscowej łące by z główek milionów tulipanów układać przepiękne dywany.
Warto zobaczyć:

  •  coroczne święto "Żuławski Tulipan"
  • odnowiony dom z 1848 roku
  • ruiny starego mostu na Motławie


Kiedy znalazłem łąkę z instalacją, dywanem, czy też kwiatowym kobiercem byłem zupełnie sam. Niestety, podwyższenie było już rozebrane i mogłem zrobić fotki jedynie z wysokości Mojej Wysokości. ;-)



Dobrze widać jedynie herb Pruszcza Gdańskiego. To zielone, to - jak widać - tulipanowe liście.


Po trzech dniach od ukończenia kobierca wetknięte w mokry piasek główki tulipanów nie prezentowały się już okazale...


... choć z pewnej odległości całość robiła jeszcze duże wrażenie.


Jedną z pierwszych moich myśli (wiadomo - facet) było: czemu ścinają główki i wtykają je w piach, skoro można było zasadzić cebulki poszczególnych odmian tulipanów i kwiatowy kobierzec mógłby cieszyć oczy o wiele dłużej? Przecież w wielu miejscach robi się kwiatowe i roślinne herby miast, okolicznościowe napisy i inne tego typu cuda.

Dopiero później zaskoczyłem, że tulipan jest rośliną wieloletnią i trzeba w pewnym momencie ściąć kwiat, żeby cebulkę "zahibernować" na następny sezon. Kwiaty i tak trafiłyby na kompost... A tak jest i dobra zabawa i co roku można ułożyć coś innego. Nie jestem specjalistą od kwiatków ale myślę, że różne gatunki tulipanów rosną na różną wysokość, więc mój pierwotny pomysł był jedynie bardzo uproszczoną teorią. :-)

Wracałem do Gdańska wzdłuż Motławy. Droga ciągnie się wśród meandrów rzeki i jest nią poprowadzony czerwony szlak turystyczny. Znakowanie nie jest najlepsze, ale też nie było mi do niczego potrzebne. Po drodze widać było pola z resztkami rosnących jeszcze różnokolorowych tulipanów.


We wsi Krępiec jest podobna tablica jak w Mokrym Dworze, ale tym razem daruję sobie jej zamieszczanie. Wzdłuż rzeki usypane są wały przeciwpowodziowe. Póki co, nie wolno po nich chodzić, ani tym bardziej jeździć na rowerze. Jedynie rodziny z dziećmi mogą na nich miło spędzać czas.


Indywidualisty też nikt nie przegoni z trawy rosnącej na wałach. No, chyba że ktoś spróbuje... ?


W starych domach z muru pruskiego ciągle mieszkają ludzie. Może to kwestia prawa własności, że wszystko to wygląda tak, jak wygląda. Czy w tym kraju potrzeba aż tylu plenerów do kręcenia przedwojennych filmów?


Przeszedłem pod nowym wiaduktem obwodnicy południowej Gdańska. Mosty wantowe są charakterystyczne dla inwestycji prowadzonych w ostatnich latach. Gdańsk ma swój, Wrocław też, a Most Siekierkowski w Warszawie należy w ostatnich czasach do najczęściej fotografowanych - zwłaszcza nocą.


Z jednej strony nowoczesność, z drugiej kawałek przedwojennego Gdańska. Ulica Przybrzeżna przez lata mało się zmieniła. Może tylko bruk nieco głębiej osiadł.


Wycieczkę zakończę przy Bramie Nizinnej, otwierającej wjazd do Grodu nad Motławą od południa. Brama ma pecha, bo przez lata nie może doczekać się remontu. Jest to jedyna z historycznych bram Gdańska, przez którą cały czas odbywa się ruch samochodowy. Zdjęto już na szczęście zabytkowe wrota, które nie dostały tak po dupie od wrażych kul i pocisków, co od błota i soli sypanej na jezdnię.


Czy warto było przejść się na taki 27-kilometrowy spacer? Moim zdaniem warto, bo gania człowiek po całym świecie a fajne rzeczy ma tuż pod nosem. :-)

Długie mi to wyszło jak diabli, ale trudno - bardziej skrócić się nie dało. Resztę zostawię sobie na następny raz.

sobota, 10 maja 2014

96. To, co w nas najpiękniejsze

Zastanawialiście się kiedyś, co powoduje, że czujemy się szczęśliwi?

Nie to, że wygramy trójkę w totka, znajdziemy pięć złotych lub wypatrzymy rzecz, na którą od dawna polowaliśmy. Nie! To jest szczęście krótkotrwałe, o którym jutro nikt nie będzie pamiętał.

(Tu się nieco zagalopowałem, bo do końca życia będę pamiętał, jak wygrałem dwójkę w multilotto i musiałem z tego powodu, choć wygrana wynosiła 2 złote, postawić pół litra). ;-)

Ostatnio szczęśliwy byłem w dniu zwycięstwa. Nie takim pisanym z wielkiej litery, gdzie najważniejsze są słowa czytane z kartki i oficjele, ale takim zwykłym - małym i ważnym dniu zwycięstwa.

Mógłbym napisać wiele - o mokrym lesie na warszawskich Bielanach, wycieczce po rozkopanej Warszawie, deszczowym Ciechanowie i zwykłych przechodniach, z którymi miło się rozmawiało, wernisażu u Joasi, który dał mi dużo radości i wesela (bardziej śmiechu dzięki Stokrotce i Luanie), podróży z fajnymi, dopiero co poznanymi babeczkami do Mławy (uznanie za pasję), czy bilecie powrotnym do Gdańska.

Ale skupię się na dwóch rzeczach.

Pytanie z początku tekstu. Pewnie każdy przyzna mi rację, że najwięcej szczęścia daje to, kiedy obdarzamy radością innych. Tym razem zwycięstwo świętowała Joanna (http://joterkowo.blogspot.com). To ona zaprosiła wszystkich chętnych do dzielenia się swoim - małym czy dużym, to historia pokaże - sukcesem.

Miałem swoją chwilę radości. Widziałem ten ognik w oczach, kiedy się artystce przedstawiałem (swoją drogą - czy ktoś z was przedstawiał się stojąc plecami do nieznanej nieznajomej osoby?). I jej radość była tą moją.

Dzięki dziewczynom (niech mi ktoś jeszcze powie, że nie warto wychodzić na papierosa) zobaczyłem Wielkiego Artystę (dosłownie - jeszcze wyższy niż ja i ze trzy razy cięższy), który widząc mnie stwierdził: "No, wreszcie ktoś normalnego wzrostu".

A najpiękniejsze jest to, że dzięki Joasi i jej zaproszeniu po raz pierwszy od 23 lat miałem możliwość przejechać się autostopem, Nie wierzycie? Miałem bilet. Z Mławy do Gdańska dojechałem w trzy godziny - co prawda następnego dnia, ale gdzie się człowiek spieszy, tam się diabeł cieszy - jak mawiają starsi ludzie, do których powoli też już się zaczynam zaliczać.

A to mój bilet na podróż do Gdańska (słitfocia z samowyzwalacza):


środa, 30 kwietnia 2014

95. Wycinamy?

Co jakiś czas przez nasz piękny kraj przelewa się fala idiotyzmu. Na skutek jakichś nagłych, ludzkich tragedii i utraty życia przez kilka, czy kilkanaście osób (ważne jest, żeby te osoby zginęły w jednym czasie i miejscu) robi się medialną histerię i postuluje się niezwłoczne zmiany w prawie, które pasują do tej akurat sytuacji.

Oczywiście po miesiącu czy dwóch wszystko się uspokaja i toczy spokojnie do następnej tragedii.

Jeśli osoby giną w mniejszych ilościach, to nie ma większego problemu. Kogo w końcu obchodzi, że ostatniej zimy zamarzło ileś tam osób? (Od 27.01 do 5.02 tego roku, więc przez 10 dni było to 53 osoby - ile wyszło przez całą zimę nie chce mi się szukać). Zwłaszcza teraz, kiedy zaraz początek maja i słoneczko mocno przygrzewa. Media nie podają takich rzeczy, bo nikogo to nie rusza.

Pamiętam doskonale takie wydarzenia jak wybuch gazu w gdańskim wieżowcu, pożar w hali Stoczni Gdańskiej, równie tragiczny pożar w hotelu socjalnym w Kamieniu Pomorskim, gdzie drogi ewakuacyjne były zastawione gratami i w zasadzie w budynku tym nie powinni mieszkać ludzie, powódź tysiąclecia z 1997 roku i całą masę wypadków komunikacyjnych. Kamień Pomorski jest jakoś dziwnie pechowy, bo tu też na początku tego roku pijany kierowca zabił 6 osób.

I co? Szum był? Był! Gaz co jakiś czas wybucha, straż pożarna też ma co robić i dalej buduje się na terenach zalewowych, a wałów się nie naprawia, bo nie ma kasy.

Dużych wypadków mieliśmy zresztą całkiem sporo i w większości przypadków doszło do nich przez błąd człowieka. Owszem, zdarzają się sytuacje, że pęknie w pewnym momencie opona, tak jak to miało miejsce przy katastrofie autobusu w podgdańskich Kokoszkach. Za dwa dni minie dokładnie 20 lat od tego czasu i cieszyć się jedynie można, że wypadek drogowy z większą liczbą ofiar śmiertelnych przez te lata się w Polsce nie wydarzył.

W październiku 2010 roku pod Nowym Miastem nad Pilicą miał miejsce wypadek busa, wiozącego ludzi do zrywania jabłek w sadzie. Zginęło 18 osób, podróżujących w aucie z sześcioma fotelami. Mogę zaryzykować stwierdzenie, że zginęli również dlatego, że byli biedni, choć winę ponosi kierowca.

Nieco ponad dwa tygodnie temu wszystkie media trąbiły o wypadku nastolatków, w wyniku którego siedem osób w wieku od 13 do 17 lat zginęło podczas przejażdżki po zakrapianym ognisku.

We wszystkich tych trzech przypadkach osób w pojazdach było więcej, niż pozwalają na to przepisy. Ale nie tylko o liczbę osób chodzi.

Wydawało się, że media będą roztrząsać temat, jakim cudem 13-latki po nocnym ognisku, na którym piły alkohol mogą się wozić bryczką z kolegami i gdzie byli rodzice, a tu - nie...

Chlapnął Krzysztof Hołowczyc, a media podchwyciły temat, czując już nosem jakieś kampanie społeczne, na których będzie można zarobić trochę kasy.

Hołowczyc wyraził się był:


"Ile ludzi musi jeszcze zginąć, żebyśmy wreszcie zrozumieli, że drzewa nie mogą rosnąć przy drodze! Rocznie w Polsce w zdarzeniach z drzewami ginie kilkaset osób! Wyobraźcie sobie, jaki to bezmiar tragedii dla ich najbliższych... Tysiące zostaje inwalidami do końca życia... Tylko dlatego, że ktoś bezmyślnie posadził drzewo przy drodze - bo tak robili już nasi dziadowie, w czasach gdy podróżowało się furmankami. Proszę tylko nie pisać, że to nie drzewa wpadają na samochody tylko odwrotnie albo że drzewa upiększają drogę. Nie piszcie też, że pewnie byli pijani, młodzi, głupi. Każdy może popełnić błąd, ale nie może być za to karany śmiercią!".


Zdaję sobie sprawę, że z racji wykonywanego zawodu (uprawianego sportu) pan Krzysztof często opuszcza drogę przy dużej prędkości, choć nie miał takiego zamiaru i agenci ubezpieczeniowi wywieszają karteczkę "zamknięte", kiedy tylko znajdzie się za blisko ich biura. Ale czy wycięcie drzew zastąpi braki w umiejętnościach i zwiększy bezpieczeństwo? Moim zdaniem - nie!

Większość z nas lubi górskie widoki i prawie każdemu zdarzyło się jechać drogą w górach. Te mają to do siebie, że czasem z jednej strony jest stromo. Nawet jeśli nie będzie tam drzew, to niekontrolowany zjazd ma niemal stuprocentowe szanse zakończyć się tragicznie. To co? Zasypać zbocza, czy nie budować dróg w górach? Może pustynia, gdzie nie ma drzew jest bezpieczna? 6 kwietnia, więc nieco ponad 3 tygodnie temu, na rajdzie w ZEA zginął brytyjski motocyklista. Ot, spadł z wydmy.

Jestem oczywiście za tym, aby zajmować się z dużo większym zaangażowaniem usuwaniem zagrażających bezpieczeństwu konarów, wycinaniem drzew będących w skrajni drogi i odsuwaniem drzew od pasa drogowego, sadząc nowe w większej odległości, a jednocześnie wycinając te, które ze względu na wiek trzeba wyciąć. Ale nie róbmy paranoi. To, że gówniarze na wąskiej, wiejskiej drodze jadąc z dużą prędkością wypadli z zakrętu nie oznacza, że najbliższa dopuszczalna odległość drzewa od drogi powinna wynosić 100, czy 200 metrów.

To co? Którą lipową czy kasztanową aleję wycinamy pierwszą? Może tę w moim kochanym Gdańsku, czyli Wielką Aleję, zwaną dziś Aleją Zwycięstwa. Choć drzewa są tam kilka metrów od asfaltu, to są równie niebezpieczne.

Zdjęcie z www.tvn24.pl


piątek, 18 kwietnia 2014

94. Pół godzinki

Każdy z nas odmierza czas. Nie jest istotne, czy zerkamy na zegarek gotując jajka czy ryż, sprawdzamy kilkakrotnie godzinę przed wyjściem do pracy czy szkoły (należy wyjść nie za późno, ale i nie za wcześnie), czy czekamy na listonosza przynoszącego emeryturę. Jesteśmy niewolnikami czasu - i tyle!

Czasem z pewną zadumą myślę o czasach, kiedy czas odmierzało się naturalnym porządkiem rzeczy, związanym z wegetacją roślin i cyklicznym zachowaniem zwierząt. Kiedy coś robiło się na św. Jerzego, św. Marcina, czy też wyznacznikiem działania byli zimni ogrodnicy (Pankracy, Serwacy, Bonifacy) lub zimna Zośka. (z chęcią odsyłam do Wachmistrzowych wpisów na ten temat, ot choćby tu). Noc świętojańska była wydarzeniem w ludowej tradycji równie powszechnym jak Boże Narodzenie - dziś, choć wielu może uznać to za wymysł, część młodzieży nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, kiedy to imieniny ma Adam lub Sylwester (sic!). Dzieckiem jeszcze będąc miałem zakaz kąpania się w jeziorze przed św. Janem, bo woda jeszcze zimna i można się przeziębić.

Teraz życie wyznaczane jest autobusem o 7.24, fajrantem, do którego trzeba czasem dotrwać jeszcze kilka minut, wiadomościami o 18.50, 19.00 czy 19.30 (w zależności co kto ogląda) i serialem lub innym programem z serii "tańce i różańce" o określonej godzinie.

Nikt już nie mówi: "będę u ciebie wieczorem", bo rozmówca oczekuje podania konkretnego czasu przybycia, z dokładnością przynajmniej pół godziny.

Przez to nieustanne kontrolowanie czasu od najmłodszych lat - nawet dzieci w powszechniaku muszą zwracać uwagę na kolejność przerw, bo na niektórych nie zdążą nawet zjeść kanapki - wydawać by się mogło, że oszczędzamy kupę czasu. Niestety, oszczędność jest tylko pozorna. Poprzez kontrolowanie czasu, czasem co do minuty, tego wolnego, który można poświęcić na coś przyjemnego wcale nam nie przybywa.


A jednak można oszczędzać czas, tylko że nie sobie - a innym.

Moja własna, prywatna, osobista babcia, będąca już w tak zwanym słusznym wieku, zaordynowane miała codzienne mierzenie ciśnienia przez pielęgniarkę z ośrodka zdrowia. Ta przychodziła codziennie przez dwa tygodnie, dopóki nie nabyłem babci drogą kupna elektronicznego ciśnieniomierza. Nie chodzi mi tu o jakieś chwalenie się tak prozaiczną rzeczą, a o fakt, że szlag mnie trafiał, że za moje pieniądze dziewczyna traci czas biegając po osiedlu, zamiast męczyć pacjentów strzykawką z igłą. :-)

Dotarcie na pieszo z ośrodka zajmuje koło 10 minut, mierzenie ciśnienia to w zasadzie błysk, ale w sumie całość zajmowała koło pół godziny.

Na drugi ogień poszła pani doktor, która raz w miesiącu przychodziła, osłuchała, popukała, rzuciła okiem na wyniki ciśnienia i... wypisywała za każdym razem te same lekarstwa na nadciśnienie. Swoją drogą, jest to lekarka z tak zwanej starej szkoły, która nie jeździ autem i do pacjentów chodzi odziana w lekarską pelerynę. Rzadko widuje się już tak ubranych lekarzy, tak jak łatwiej spotkać księdza w dżinsach i skórzanej kurtce niż w birecie. Tak samo czapki studenckie noszone są tylko przez członków odradzających się powoli korporacji, a nie przez ogół studentów. Ale to na marginesie...

Któregoś razu, kiedy lekarstwa skończyły się wcześniej, niż pani doktor miała okazję przyjść - nie pamiętam, czy był to jakiś miesiąc mający więcej niż 31 dni, czy też owa doktórka była na urlopie ;-) - zmuszony byłem udać się do przychodni po receptę. Grzecznie czekałem w kolejce do gabinetu i miałem okazję posłuchać o czym rozmawiają pacjentki, czekające na swoją wizytę. Pacjentki, bo z facetów był tylko jeden dość młody facet, który uparcie kaszlał.

Nie myślcie sobie, że emerytki pozytywnie zareagowały na prośbę o przepuszczenie go poza kolejnością, bo się człowiek urwał z roboty. Uśmiechałem się słysząc ciche uwagi rzucane między paniami: "Co on tak kaszle?  Jeszcze nas tu wszystkich pozaraża". No tak, do lekarza powinni przychodzić tylko zdrowi...

A kompletnie rozwaliła mnie rozmowa, kiedy panie umawiały się, że jedna drugiej coś przyniesie w środę w przyszłym tygodniu - tu, do przychodni, bo ona będzie chora, w poniedziałek nie może, bo jedzie na ryneczek, a w środy lekarka ma pasujące jej godziny przyjmowania pacjentów. Sprawdziłem nawet, czy nie jest to gabinet dla jasnowidzów, ale nie - stało jak byk: "poradnia ogólna". Też chciałbym wiedzieć wcześniej, że za półtora tygodnia będę miał katar.

Z panią doktor dogadałem się tak, że co miesiąc będę przynosił babciną książeczkę do recepcji i odbierał ją następnego dnia z wypisaną receptą. W razie potrzeby poprosi się o wizytę, ale skoro nic się nie dzieje, to nie ma potrzeby bezproduktywnego biegania. "Bez sensu", to sobie można pobiegać dla zdrowia i dla przyjemności - bez papierów i stetoskopu.

Teoretycznie rzecz ujmując, dodając wszystkie "półgodzinki", zaoszczędziliśmy z babcią jeden dzień pracy lekarza rocznie i kilka dni pracy pielęgniarki. Ale czekając prawie dwie godziny na wypisanie recepty przestałem się dziwić, skąd takie kolejki do lekarzy, na które wszyscy narzekają.

Hmm... Gdzieś cię tu wcisnę z tą randką...                       zdj.:www.mbware.com


piątek, 11 kwietnia 2014

93. Pas szahida i jankesi

Dawno nie pisałem o polityce. W zasadzie, to dawno nie pisałem zbyt wiele - nawet stalówka w jednym z piór, których używałem ostatnio sporadycznie, wzięła i zaschła.

Ci, którzy zajęci są porządkami świątecznymi i ciśnienie mają już i tak podniesione myśleniem o tumanach kurzu za lodówką, niedoczyszczonych fugach w łazience i głowieniem się jak tu ściągnąć ten zakurzony żyrandol, spokojnie mogą sobie czytanie tego posta odpuścić. Co za dużo, to nie zdrowo!

W zasadzie nie oglądam telewizji i nie powiem - całkiem dobrze się z tym czuję. Coś mnie jednak wczoraj podkusiło, żeby na jednym z programów informacyjnych zerknąć na to, cóż ten nasz największy, usiłujący doścignąć Lema fantasta, czyli najwybitniejszy nadposeł Antoni wykoncypował w kwestii smoleńskiego zamachu.

Ja rozumiem, że jak się tworzy tyle literatury, w odcinkach zwanej "Raport smoleński" z odpowiednim numerem, to żeby zainteresować czytelnika, należy wprowadzać coraz to nowe wątki do fabuły. Tym razem facet poszedł po bandzie, bo nie dość, że założył, że czytelnicy lub widzowie nie pamiętają, co było w poprzednim odcinku, to jeszcze chyba przez nieuwagę może narazić się swojemu szefowi, czyli Jarosławowi Polskę Zbaw - pod warunkiem, że ten się zorientuje, że ta wersja nie jest najlepsza.

Dowiedziałem się wczoraj, że w samolocie który (i to się nie zmieniło) wcale nie lądował w Smoleńsku, tylko z wypuszczonym podwoziem latał sobie po okolicy, nastąpił wybuch w prezydenckiej salonce. Jako że w rzeczonym pomieszczeniu były tylko cztery miejsca siedzące i nie było tabliczek: "pasażerowie stojący powinni trzymać się uchwytów" założyć można, że jedynie cztery osoby mogły się tam znajdować w chwili, kiedy samolot przystępował do lądowania - o przepraszam, do zorientowania się we mgle.

Jako że okna, znajdujące się przy trzyosobowej kanapie pozostały całe po katastrofie/zamachu* należy domniemywać, że pas szahida miał na sobie pasażer, siedzący w fotelu naprzeciwko kanapy. Jest to tym bardziej uprawdopodobnione tym, że primo: samolot był sprawdzany pod względem pirotechnicznym, secundo: generał Błasik meldował, że maszyna jest gotowa do lotu i tertio: najwyższych (w sensie stanowiska, nie wzrostu) osób w państwie nie obowiązuje kontrola przed lotem.

Okazało się również, że elementy rozpadającego się samolotu ścięły pionowo część brzozy, która była złamana poziomo kilka dni wcześniej (nad tym, czy sadził ją Putin będąc jeszcze pionierem, wybitni naukowcy komisji jeszcze pracują).

Dziś z kolei zaskoczył mnie Jarosław Polskę Zbaw, który bazując na zainteresowaniu mediów polityką ostatnimi czasy (nie ma żadnej głośnej mamy Madzi) wyskoczył z kolejną propozycją. Otóż chce on odstąpić część polskiego terytorium obcej armii.

Oczywiście nie może być to żadna armia, która na nas wcześniej napadła. Ruskie już u nas były, Niemcy też, Mongolia i Turcja też nie mają szans na założenie u nas swoich warowni. Ale jankesi? Czemu nie!

Dotarłem już do planów i wizualizacji jak ta baza będzie wyglądać - zdjęcie z www.berney-toys.pl


Przecież to nasi najwięksi przyjaciele i traktują nas jak przyjaciół. Wszyscy wiedzą, że zaprasza się do siebie tylko tych, których ma się zaprosić ochotę i do własnej chałupy wpuszcza się tylko wybrane osoby, a nie całą hołotę, co też Amerykańce z powodzeniem realizują, każąc nam zapłacić za to, żebyśmy się dowiedzieli o tym, czy jesteśmy u nich mile widziani, czy też raczej niekoniecznie.

Mają Amerykanie bazy przykładowo w Niemczech i Japonii. No tak, ale w tamtych krajach występowali wcześniej jako zwycięzcy i siły utrzymujące porządek na terytorium wroga.

Wyskoczył ostatnio w polityce Tomasz Adamek, który okazał się być kolegą Zbyszka Ziobry, ex delfina PiS-u. Chłopak z rozbrajającą szczerością powiedział, że kończy karierę pięściarza, a żyć za coś trzeba, więc chętnie do Parlamentu Europejskiego wejdzie. Jako że znać się tam nie trzeba na niczym, to i on nie widzi przeciwskazań do zajmowania tam fotela za niezłą kasę.

Lewicowe media zaatakowały go od razu za przekonania, niezgodne z linią przyjętą przez "wyzwolonych", "tolerancyjnych" i "multikulturalnych" dziennikarzy. Dlaczego wszystkie te określenia są w cudzysłowie wyjaśnię później, bo szkoda mi teraz rozpisywać się w jednym poście.

Ów dżentelmen powiedział to samo, co i zarówno ja, jak i wiele osób myśli. Anna Grodzka, mimo że w dowodzie ma napisane "kobieta", to rzeczywiście jest mężczyzną. Cały czas przychodzi mi na myśl Jej Wysokość z "Seksmisji" i zarzut postawiony "jej" przez Stuhra: "Co ty tu sobie, cycki będziesz doprawiać?!"

Według mnie, jeśli ktoś wytnie sobie przyrodzenie, operacyjnie powiększy biust i będzie codziennie łykał hormony, ba - nawet będzie wyglądał jak Miss Polonia, to jednak kobietą się nie stanie.

To tak samo, jak 80-latka po operacji plastycznej nie będzie kobietą w wieku lat 20-tu, mimo iż zewnętrznie może tak wyglądać i nawet wewnętrznie mieć przekonanie, że jest nastolatką. Nie wiem, może kiedyś będą zmieniać daty urodzenia w dokumentach, bo ktoś się czuje młodziej?

Jak polityka, to polityka, więc dołożę jeszcze Artura Dębskiego, który poleciał do Anglii sprawdzać, jak to nasi obywatele sobie tam radzą bez kasy. Założył, że będzie wydawał nie więcej niż 100 funciaków tygodniowo, czyli jakieś 2200 PLN miesięcznie. No kuźwa - oszczędny! Ja na 3-miesięczną pielgrzymkę do Rzymu wydałem 1800 zł, a na dwumiesięczne camino w Hiszpanii 300 Euro.

Będzie tam kombinował, do żadnej roboty po 8 - 10 godzin dziennie i tak się nie weźmie, a w razie czego ma jeszcze kartę kredytową w kieszeni. Ale może ktoś się złapie na taki lep, że to niby polityk, który interesuje się problemami zwykłych ludzi. Tyle, że według mnie, chcąc zająć się problemami zwykłych ludzi, zamiast przez miesiąc uchylać się od roboty za całkiem niezłe pieniądze, powinien przez 12 godzin dziennie siedzieć w sejmie nad papierami, szukając takich przepisów, które przeszkadzają zwykłym szarym ludziom i starając się je zlikwidować.

W zasadzie posłowie powinni mieć taką samą dewizę jak lekarze, bo ich błędy dotykają zawsze więcej niż jedną osobę i rujnują im życie: "PRIMUM NON NOCERE"


* - oczywiście niepotrzebne skreślić, o tak:

poniedziałek, 31 marca 2014

92. Gaduła

Ta notka jest trochę o mnie. Nie to, żebym był straszną gadułą, ale przynajmniej w internecie zamieszczane przeze mnie komentarze są raczej objętościowo ciut powyżej średniej.

Tak się przyjęło (i ja się z tym zgadzam, choć nie znam żadnych badań na ten temat), że kobiety mówią więcej od mężczyzn. Widzę to zwłaszcza po sposobach używania telefonu. Dla mnie, jak i dla wielu moich znajomych, telefon jest narzędziem do przekazywania informacji na odległość. Mnie z pewnością nie służy do opisywania, kto w co był ubrany, co kto o kim powiedział, czy co było na stole podczas kolacji.

Może jest tak dlatego, że mało który mężczyzna potrafi poprawnie określić kolor żakietu małżonki przyjaciela, który to owa miała na sobie podczas wczorajszej kolacji. Choć każdy mężczyzna jest w stanie określić markę podawanego do kolacji alkoholu, raczej nie uwierzę, że choć jeden na dziesięciu facetów zapamięta, jaki był wzorek dekoracyjny na serwowanym na stole zestawie talerzy i półmisków. A jeśli nawet zapamiętał, to z pewnością nie będzie się tą informacją z nikim dzielił.

Ale nie o różnicach między płciami miała być ta notka. Po pierwsze, trzeba chyba odróżnić gadułę od oratora czy gawędziarza i oderwać pojęcie gadulstwa od plotkowania. Bo przecież plotka to niesprawdzona, wydumana lub całkowicie spreparowana informacja, mająca kogoś zdyskredytować. A przecież są ludzie, którzy dużo mówią, jednocześnie nie plotkując (choć może wydawać się to dziwne).

Sam siebie ująłbym w kategorii oratora, bo zawsze staram się przedstawić w dość jasny sposób swój punkt widzenia i mówiąc czy pisząc mam na celu to, żeby ktoś dobrze zrozumiał przekaz, który chcę przedstawić. Nie jest jednak tak całkiem różowo, bo bardzo często "ześlizguję się" na poziom gawędziarza, wtrącając pewne interesujące z mojego punktu widzenia rzeczy, odbiegające jednak nieco od tematu.

To jest tak jak z pisaniem każdej notki. Zakładam, że ta będzie o gadulstwie. Każdy mówca byłby przygotowany do tego, co chce przedstawić. Musiałby być jakiś wstęp, rozwinięcie, w którym przedstawia własne racje i jakieś zakończenie w formie podsumowania. Większość notek na blogach pisana jest w taki właśnie sposób, nawet wtedy, kiedy ich autorzy nie zdają sobie z tego sprawy. Mnie czasem zdarza się "popłynąć" na boki. Po jakimś czasie orientuję się na przykład, że piszę nie o gadulstwie, tylko o plotkowaniu lub o różnicach między płciami,.

W tym momencie muszę chyba zmienić zdanie o sobie - chyba raczej jestem gawędziarzem, który chciałby (czy aby na pewno?) być na poziomie kulturalnego mówcy. Taki gawędziarz ma zasadniczą przewagę nad kimś, kto mówi lub pisze według jakiegoś schematu. Może pozwolić sobie na całkiem dalekie wycieczki w bok, co nie wpływa zasadniczo na jakość całości, a może być w miarę interesujące dla odbiorcy.

Ot, weźmy sobie zwykłą rozmowę dwóch facetów, którzy rozmawiają o przysłowiowej "dupie Maryni". No, to był chyba niezbyt trafiony przykład, bo ktoś może sobie pomyśleć, że przynajmniej jeden z nich to erotoman - gawędziarz, a wcale nie o to tu chodzi. Załóżmy, że jak to dwaj faceci rozmawiają "o starych karabinach", przyjmijmy nawet, że nie jest to jedynie obiegowe określenie rozmowy bez żadnego konkretnego tematu, ale właśnie temat dyskusji między nimi.

Jeśli jeden z nich ni stąd ni zowąd dorzuci, że jeśli są już przy temacie broni, to pierwszym zapisanym w dziejach Polski przypadkiem użycia artylerii jest zniszczenie za pomocą wystrzelonej kamiennej kuli bramy miejskiej w Pyzdrach w 1383 roku, podczas wojny domowej dwóch rodów, to jest to gawędziarstwo, czy już gadulstwo? Jeśli doda do tego, że od wystrzału z armaty zginął stojący dość pechowo za rzeczoną bramą proboszcz pobliskiej miejscowości, to jest to niepotrzebne paplanie jęzorem? Przecież do karabinów ma się to nijak, bo broni strzeleckiej jeszcze nie było, a już podawanie informacji o tym, kogo brama przygniotła wygląda bardziej na chwalenie się, niż na zwykłą rozmowę.

Tu chciałbym rozgraniczyć zależność chwalenia się od ilości wypowiadanych słów. Nie każdy, kto dużo gada, jednocześnie się przechwala. Nawet, jeśli przytacza sporo danych czy faktów, nie zawsze oznacza to, że chwali się swoją wiedzą i oczekuje poklasku.

Wiem, że mowa jest srebrem, a milczenie złotem. Jednak maksyma ta ma zastosowanie w bardzo ograniczonym zakresie. Milczący nauczyciel nie nauczy dzieci nic wartościowego, a tym bardziej nie nauczy, jak samodzielnie zdobywać wiedzę i do czego jest to potrzebne. Milczący ksiądz może być wspaniałym, uduchowionym pustelnikiem, jednak nie będzie z niego pożytku dla parafian. Z drugiej strony taki, który jest gadułą i jednocześnie ględzi, mówiąc niezbyt zrozumiale lub po prostu za długo, też nie powiększa stadka owieczek, a może nawet tych bardziej wrażliwych zniechęcić do Kościoła.

Bez rozmowy i komunikacji między ludźmi, wykraczającej poza zaspokojenie podstawowych potrzeb nie byłoby wielu wartościowych dzieł. Nie tylko z dziedziny literatury. Bo czyż przykładowo opera, czy symfonia nie jest swojego rodzaju gadulstwem?

zdjęcie z quizol.pl


Czy jestem gadułą? Raczej tak. Ale dobrze się z tym czuję!

środa, 26 marca 2014

91. Kryzys wieku średniego

No kurcze! A czegóż to człek miał się spodziewać?

(wiem, że powinienem napisać "o kurczę!", ale nie jest to wpis o drobiu)

Jak to mawiał mój kolega: "wcześniej, czy później szlachta z człowieka wyłazi". Miał też powiedzenia w stylu: "przyszła kryska na Matyska", ale jako że wygłaszał te kwestie zawsze w stanie wskazującym na dofinansowywanie państwa za pomocą akcyzy (a z tego obowiązku wywiązywał się jak mało kto - tankował codziennie, nawet jak nie jeździł), mało kto zwracał na to uwagę.

"Posuwasz się" - rzekł był mi któregoś dnia, osiągnąwszy stan miłej dla otoczenia melancholii.  W takich momentach bywał do zniesienia, jako że melancholia objawiała się u niego tym, że dawał odpocząć światu od towarzystwa swojej, atrakcyjnej w jego mniemaniu osoby. "Ja?" - zapytałem nieco zdziwiony, choć może bardziej zabrzmiało to jak niemieckie "ja", oznaczające przytaknięcie. Jakoś na początku przyszło mi na myśl, że jest to jakiś durny zarzut o samogwałty, czy inaczej rozumianą masturbację - czegóż się zresztą można spodziewać, gdy dla większości rozmówców "posuw" zdecydowanie nie kojarzy się z tokarką, a raczej z miss mokrego podkoszlka.

W tamtym momencie zaprzeczyłem. No bo jak to? Na zdrowie nie narzekam, ledwie kilka tygodni wcześniej dobiegłem do mety w gdańskiej imprezie z cyklu "Gdańsk biega", pokonuję rocznie per pedes kilka razy więcej kilometrów niż przeciętny człowiek korzystając z własnych odnóży, a tu nagle: "posuwasz się"? Dla mnie brzmiało to jak: "Stary! Ty się sypiesz!"

A później zacząłem myśleć. W zasadzie to przeżyłem już ponad/prawie* dwie trzecie z przewidywanego przez państwo (a raczej przez jego agendę, zwaną ZUS) żywota. Młodszy, sprawniejszy i bardziej atrakcyjny już nie będę. I nie ma się co pocieszać faktem, że o moim wieku pisał nawet nasz wieszcz, uważając go za liczbę magiczną. Wiem, że "Dziady" w szkole to była męczarnia, ale może ktoś jeszcze pamięta słowa: "A imię jego..."

Dwa dni później spotkała mnie tragedia, która rozpoczęła u mnie kryzys wieku średniego. Po prostu ni stąd ni zowąd połamałem się. Było to dla mnie tym bardziej zaskakujące, że mimo iż miałem kilkanaście razy rozbity łeb i inne przyległości, ponacinane rączki i nóżki, że o tak prozaicznych rzeczach jak pozdzierane kolana, łokcie, czy czarne paznokcie (ach, te młotki!) nie wspomnę, to jednak nigdy nie miałem nic złamane.

A tu nagle trach! Złamanie otwarte. I nie - nie myślcie sobie, że złamałem sobie rączkę czy nóżkę. Nikt nie połamał mi żeber, nie miałem też żadnego komunikacyjnego wypadku.Gdybym złamał sobie coś, co nie jest widoczne na co dzień, może bym tak nie rozpaczał. A złamałem sobie...zęba. I to nie byle jakiego. Tylko dwójkę!

Wyglądałem jak facet z dowcipu, który przez nieznajomość języka zafundował sobie "przerwę na papierosa" u angielskiego dentysty.

I wtedy dopadł mnie kryzys wieku średniego. "Może naprawdę się już sypię?" - myślałem sobie. "Teraz to już z górki" - przychodziło mi na myśl. "Pewnie za chwilę zacznę łysieć" - podpowiadała wyobraźnia. (mięśniem piwnym nie przejmuję się od lat, więc kwestie ewentualnej anoreksji mnie nie zaprzątały).

A później kilka nieuchronnych wizyt u dentystki. I słowo "protetyka", zamiast zwykłego, standardowego  "leczenie" na paragonie.

Kryzys przeszedł mi prawie tak szybko, jak mnie dopadł. Moja Pani dentystka zapytała mnie na sam koniec: "No i co panie Robocop? (tu było odniesienie do sztucznych organów w ciele człowieka - znaczy mnie)  Sprawdzamy zęba? Może jakieś orzechy do pogryzienia?"

A mnie przypomniała się Jagienka z "Krzyżaków", która to przysiadłszy potrafiła przygarść orzechów laskowych zadkiem rozłupać (taka jędrna była!). I przypomniał mi się młokos z kokosem, a kiedy wyobraziłem sobie wbijanie zębów w jakieś zdrewniałe skorupy, od razu płynnie przeskoczyłem w wiek starczy ciesząc się, że przynajmniej na razie pamięć jeszcze nie szwankuje i Waligórskiego w wykonaniu Grotowskiego jeszcze pamiętam. Pamięci, humoru, dobroci, otwartości, ani innych cech charakteru dosztukować się nie da. A może wcale nie trzeba? Pamięć może być słabsza, ale reszta raczej się może umocnić, niż złamać.

* - ponad/prawie dotyczy wieku emerytalnego, po osiągnięciu którego oznaką patriotyzmu jest zejście z tego świata, żeby nie narażać ZUS na straty. Na razie jest 67, ale może Jarosław Polskę Zbaw przywróci 65? Stąd moje dylematy.


Dla miłośników dobrej poezji podaję link: https://www.youtube.com/watch?v=Amp82kpUDX0
I w ogóle kto powiedział, że słuchając rymowanych utworów nie można się szczerze pośmiać?