piątek, 13 grudnia 2013

90. Prezerwatywa na niedźwiedziu, czyli wesołych jakichś tam świąt

Zacznę od końca, czyli od świąt. Nie ma osoby, która będąc zdrowa na ciele nie zauważy (bo przemieszcza się jakoś w przestrzeni publicznej robiąc chociażby zakupy), że już niedługo święta. Nawet ci, którzy ze względu na wiek i ograniczenia ruchowe siedzą w domu (jak przykładowo moja własna, prywatna i osobista babcia) z pewnością dowiedzą się z radia czy telewizora, że "idą święta". No i cacy. Tylko jakie to święta?

W tym roku żydowskie święto chanuka przypadło wyjątkowo wcześnie, bo od 27 listopada, zresztą żadne medium, chcące zarabiać pieniądze nie pokusiłoby się o to, żeby w naszym kraju chrześcijańskie i judaistyczne święta  porównywać czy mylić. Ale od czego tak zwana propaganda europejska, realizująca model politycznej poprawności? Większość słyszała o kalendarzu dla uczniów, sfinansowanym przez Unię, w którym nie było Bożego Narodzenia, było za to Diwali, czyli hinduistyczne święto świateł. Nie mam oczywiście nic przeciwko temu, żeby dzieci i młodzież uczyły się również o kulturze i obyczajach innych narodów - ale nie kosztem odstawiania w kąt poczucia własnej tożsamości.

Od ponad dwóch tygodni we wszelakich galeriach handlowych, obiektach użyteczności publicznej (tu coś mi się przypomniało - Jak nazywa się dom publiczny na literę "B"? Nie, nie... to nie to o czym myślicie. To biblioteka.) jak to niektórzy mówią "czuć święta". Zewsząd atakują człowieka Mikołaje i inne reniferki wyskakujące zza poustawianych choinek. Plączą się w sklepach pod nogami jakieś młode Śnieżynki, prowadzące degustację czekolady, wędlin, serów (niepotrzebne skreślić). Tylko o co w tym chodzi?

Od dwóch tygodni z uporem maniaka czekam, aby w jakichkolwiek mediach usłyszeć, że ta świąteczna atmosfera, przygotowania, zakupy czy patroszenie karpia, związane są z Bożym Narodzeniem. Jak dotąd żadne medium za wyjątkiem Radia Maryja (którego słucha własna, osobista...) nawet nie zająknęło się, że w tych świętach nie chodzi o Mikołaje, elfy czy inne gadziny. Jakby ktoś słowa "Boże Narodzenie" wykreślił im ze słownika.

Oj, rozpisałem się, a miało być o czym innym. O prezerwatywach i o niedźwiedziu, czyli o tym, czego uczyć mają się nasze dzieci (Jeśli ktoś nie ma dzieci - nie szkodzi. Wszem wiadomo, że wszystkie dzieci są nasze.).



Martwią się niektórzy "eksperci" od seksualnego kształcenia dzieci, co też z naszych pociech wyrośnie. I grzmią, że bez ćwiczeń w szkole, dzieciaki nie będą wiedziały, jak założyć prezerwatywę. Kurczę, ani ja, ani moi koledzy warsztatów z nakładania prezerwatywy nie mieliśmy i jakoś całe moje pokolenie sobie z tym skomplikowanym urządzeniem radzi. :-)))

Owszem, uważam dzisiejsze pokolenie po wyższych studiach za mniej przygotowane do wykonywania zawodu, niż ich odpowiednicy z poprzedniej generacji (jako ogół - nie jednostki), ale nie uważam, że szkoła ma zastępować rodziców i prowadzić za rączkę. W takim układzie, czemu nie zrobić w szkole zajęć z posługiwania się sztućcami? Zaręczam, że więcej dzieciaków nie miałoby pojęcia jak posługiwać się nożem przy obiedzie, niż pojedyncze przypadki, nie potrafiące założyć prezerwatywy na banana.

Szkodliwe dla dzieci ma być też epatowanie przemocą i niewłaściwy stosunek do zwierząt. Pamiętacie Jagienkę z "Krzyżaków", która pomogła Zbyszkowi ubić niedźwiedzia? Nasze wnuki mogą już tego fragmentu nie przeczytać. Okazuje się, że takie okrucieństwo wobec zwierząt może być niedługo w oświeconej Europie zakazane. To znaczy nie tyle zakazane ma być ubijanie niedźwiedzi z powodu ich sadła, mającego pomagać w gojeniu się ran, bo ze względu na sporą liczbę odnoszonych ran nasi antenaci większość tych miłych stworzeń wytłukli i polowanie na nie jest zabronione, ale zabronione ma być informowanie dzieci, że kotlecik, który właśnie jedzą hasał kiedyś po łące (też bujda, bo bydło tzw. "do uboju", czy inaczej "rzeźne", nigdy łąki nie widziało).

Ekoterroryści rosną w siłę, nawet nasz prezydent na czas sprawowanej kadencji odwiesił myśliwską flintę na kołku w ramach politycznej poprawności. Bał się, że myśliwy może być dla kogoś synonimem mordercy?

Nie jestem pewien co z dzieci nie mających pojęcia, że mięsko nie rośnie na drzewach, znających za to doskonale techniki masturbacji i zakładających prezerwatywę na banana z zamkniętymi oczami wyrośnie. Ale jednego jestem pewien. Krytykowane przeze mnie dzisiejsze pokolenie gimbusów powie kiedyś o swoich dzieciach: "Ale głąby! Za moich czasów..."

poniedziałek, 18 listopada 2013

89. Pewnie pójdę siedzieć...

Bardzo ucieszyła mnie ostatnia amnestia. Naprawdę! Ponad dziesięć tysięcy "bandytów" wyszło jednego dnia na wolność, a ja... poczułem ulgę.

Muszę się też do czegoś przyznać i to całkiem bez bicia. Sam złamałem prawo, choć tym razem udało mi się obejść bez żadnych sankcji. Byłem bowiem u kogoś w innym mieście przez cztery dni, a jak wszystkim wiadomo, do trzech dni miałem czas, żeby się zameldować w urzędzie na pobyt tymczasowy. Proszę mi tu nie mówić, że to prawo jest głupie, bo wszyscy o tym wiedzą i wszyscy je olewają, ale takie prawo jest. Nasi posłowie do dziś nie znaleźli czasu, żeby je zmienić, to znaczy wyrzucić do kosza. Widać mają ważniejsze sprawy na głowie...

Dość, że wypuścili całą hordę niebezpiecznych dla społeczeństwa pijanych rowerzystów. Nie to, żebym pochwalał jeżdżenie jednośladem po pijaku, ale zawsze uważałem, że są znacznie lepsze metody karania takich delikwentów, niż osadzenie ich w pudle. Ot, choćby chłosta i prace społeczne w żarówiastożółtym kombinezonie w centrum własnej miejscowości.

Nie to mnie jednak zszokowało. Bardziej informacja, że facet za kradzież czegoś za 269 złotych został skazany na rok więzienia. Pewnie że głupi! Jakby ukradł z milion, to by dostał sześć do ośmiu miesięcy, a i to pewnie w zawieszeniu, gdyby uszczknął coś z tego na adwokatów. Za dwie dychy mniej - dostałby grzywnę. A tak MY WSZYSCY zapłaciliśmy za jego resocjalizację (tu jest ironia, bo to gówno nie resocjalizacja) koło 30.000 złotych (licząc po 2,5 tysiąca miesięcznie). Zapytałbym jak stereotypowy Żyd, taki jak na moim avatarku: "A gdzie tu Panie jest interes i logika?".

Ale do brzegu. Coś, co mnie cieszy, nie mogło być przecież zrobione bezmyślnie. Nikt przecież nie wpadł na to, że faceta jadącego po piwie z Bździągowa Górnego do Dolnego należy zostawić w spokoju, miast zamykać w pudle i dokarmiać jego krowy (a były takie przypadki). To dla naszych "wybrańców" zbyt abstrakcyjny poziom myślenia, żeby kazać im liczyć jakieś koszty. Zdecydowana większość odetchnęła głęboko, kiedy skończyła pobierać nauki i liczyć musiała już tylko przyrosty środków na koncie.

Chodziło o to, żeby zwolnić miejsca dla homofobów. Ponoć już nie homoseksualizm jest anomalią, ale homofobia. Nie wiem czy arachnofobia i agorafobia też, ale dwa tygodnie mnie nie było, a słyszę, że za homofobię będą wsadzać do pudła. Na pierwszy rzut pójdzie Cejrowski, który publicznie przyznaje, że nie przepada za homoseksualistami. Za nim Kownacki, który raczył był zauważyć, że płonie "pedalska tęcza". Z tym zdaniem się nie zgadzam, bo tęcza była od zawsze, odkąd słońce świeciło nad skroploną wodą, a homoseksualiści jedynie usiłują ją sobie zawłaszczyć. Coś jak Apple, które chciałoby, żeby każdy sadownik płacił im tantiemy za hodowanie na drzewach ich znaku graficznego. Jako trzeci pójdę pewnie ja, bo nikt mnie nie zmusi do zachwytu nad zboczonymi zachowaniami, tak samo jak nie mam zamiaru nazywać pederastów po angielsku.

Fot. malgosia18 z www karkonosze.ws


A swoją drogą to dziwne. Ponad połowę Polaków, którzy nie pieją z zachwytu nad propozycjami nadawania przywilejów parom homoseksualnym trzeba leczyć? Fobie się wszak leczy, nieprawdaż? Czy Kampanię Przeciw Homofobii, będącą właściwie zapleczem propagującym różne zboczenia i zaburzenia seksualne można by uznać za faszystowską? Sami przecież rzucają takimi epitetami na prawo i na lewo. Moim zdaniem tak. Dlaczego? Bo nikt nie ma prawa myśleć inaczej niż oni. Kto myśli inaczej, jest homofobem, oszołomem, katolem, drobnomieszczaninem i kimś godnym pogardy. Mnie te ich gadki nie przeszkadzają, ale za chwilę kupię ciemne okulary, bo jak się tylko krzywo spojrzę na macających się facetów, a ci zmienią prawo, że nie wolno...

Czytałem kiedyś w jednej książce o człowieku, który nie klaskał na przemówieniu jakiegoś dygnitarza z NSDAP. Może nie podobała mu się treść, może zbyt krzykliwie wbijane do głowy hasła, a może po prostu miał kaca. Wylądował w Dachau. Czy polityczna poprawność do czegoś takiego znów nas doprowadzi?

Dalej pedałami się nie zachwycam, ale na wszelki wypadek szczoteczkę do zębów i zmianę bielizny trzymam na wierzchu. Kto wie? Miejsce zrobili...








P.S. " Jedną z przyczyn, dla której aktywni seksualnie homoseksualiści są 18 razy bardziej narażeni na AIDS jest homofobia."

To z Wikipedii z hasła "HOMOFOBIA". Jak nigdy nie przeklinałem na blogu, tak tym razem wyjątek:

O KURWA! Jak nie pokocham ich praktyk seksualnych, to znaczy, że ich zabijam!

czwartek, 24 października 2013

88. Czyja to twarz?

mural na domu w Sopocie

Nieco starsi czytelnicy nie będą mieli problemów z zanuceniem kilku taktów "Kwiatów we włosach", piosenek "Biały krzyż", czy "10 w skali Beauforta". Muzykę do tych utworów napisał Krzysztof Klenczon, grający w Czerwonych Gitarach, a później w Trzech Koronach.

Wybuchła ostatnio na moim podwórku afera z nieżyjącym już artystą w roli głównej. Zaistniał prawny spór między Fundacją Sopockie Korzenie, a Alicją Klenczon-Corona - żoną kompozytora i wokalisty.

Fundacja stawia sobie za cel: "Ocalić nasz Rock`n`Roll od zapomnienia. Zebrać wszystkie po nim pamiątki. Otworzyć Muzeum Polskiego Rocka!" (cytat z ich strony internetowej). Organizuje koncerty i wystawy zdjęć, dzięki niej jedna z sopockich ulic otrzymała imię Krzysztofa Klenczona. Jego imieniem został też nazwany jeden z kursujących po Gdańsku tramwajów - tak, mamy w Gdańsku tramwaje nazwane imieniem sławnych gdańszczan i osób z Gdańskiem związanych.

A o co chodzi?

Z dokumentów, które miałem okazję przejrzeć, chodzi o to, że fundacja zorganizowała w kawiarni Starbucks wernisaż fotografii poświęconych Klenczonowi wraz z akcentem muzycznym, gdzie ktoś śpiewał największe przeboje Krzysztofa Klenczona. (TU zaproszenie na imprezę).

Według żony kompozytora wydarzenie to "stanowi deptanie pamięci oraz kupczenie twórczością po moim zmarłym mężu i ojcu moich Mandantek oraz naruszanie dobrego imienia Pana Krzysztofa Klenczona". Również wzywa do "bezzwłocznego naruszania dóbr osobistych (...) w postaci kultu pamięci po Krzysztofie Klenczonie" oraz "bezzwłocznego naruszania twórczości oraz wizerunku Pana Krzysztofa Klenczona".

Kurcze, ja na pismach przedprocesowych się nie znam, mniemam, że mandantki to to samo co córki, w których imieniu występuje mamusia przez adwokata.

Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze.

Na prawach autorskich, zwłaszcza tych przysługujących rodzinie po śmierci twórcy też się dokładnie nie znam. Wiem o 20-letniej ochronie wizerunku. Słyszałem o jakichś perturbacjach ze strony wdów, czy to po Niemenie czy znanych pisarzach. Ale tak zastanawiam się, jak daleko może iść ta ochrona?

Rozumiem, że przez określony czas nie można zarabiać na sprzedaży nie swoich utworów. Ale czy nazwanie ulicy, wystawa zdjęć, niekomercyjne wykonanie utworu, czy inne rzeczy, podchodzące pod "kult pamięci" powinno skutkować gratyfikacją dla rodziny?

Pewnie pani Alicja Klenczon-Corona ma swoje powody, żeby tak reagować. Nie chcę roztrząsać, czy ma rację czy nie. Takie jest prawo, że jak żebrząc na piwo na Długiej w Gdańsku lub Nowym Świecie w Warszawie zagram i zaśpiewam "Historię jednej znajomości", część z kapelusza muszę sypnąć małżonce artysty. A jak nie będę zbierał kasy? Albo jeśli tylko stanę na chodniku z dużym portretem, namalowanym własnoręcznie?

PS. Też walnąłbym sobie taki mural, ale na razie nie mam chałupy, na której mógłbym go umieścić. :-)

Zainteresowanych odsyłam na Fejsa do artykułu opisującego niuanse. Linka do piosenek nie dam - znajdziecie bez problemu.

Ciekawe, jak to powinno działać Waszym zdaniem?


wtorek, 22 października 2013

87. Wizjonerski absurd

Można Wałęsy nie lubić, można zarzucać mu pewne cechy charakteru, które niebyt się nam podobają, bo charakter ma człowiek naprawdę trudny. Ale nie sposób odmówić mu dwóch rzeczy. Po pierwsze - jest najbardziej rozpoznawanym symbolem Polski na świecie. Po drugie - co i raz czymś zaskakuje.

Podczas trwającego jeszcze spotkania noblistów w Warszawie rzucił on propozycję, żeby wszystkich aktywnych polityków zaczipować. Miałoby to pozwolić na ustalenie w dowolnym momencie miejsca, gdzie dany polityk, biorący przecież pieniądze z państwowej kasy, przebywa. Na początku może się to wydawać absurdalne, ale jednak jest w tak rzuconym pomyśle pewna wizja.

Od pewnego czasu nie włączam telewizora i nie kupuję gazet. Nie tylko dlatego, że nie odpowiadają mi przedstawiane tam treści i nie mam na to czasu. Gdybym tak twierdził, byłbym hipokrytą. Oglądam czasami jakieś wiadomości w sieci (różnych stacji), czytam artykuły z gazet i czasopism (tych, które je udostępniają). Ale robię to w takim momencie, który mi odpowiada. Ba, choć muszę się przyznać, że jestem uzależniony od radia (nie od konkretnego, ale lubię jak coś burczy), to polityczne dyskusje cyklicznych programów wolę oglądać w internecie. Do czego to doszło, żeby oglądać radio?

Technika posunęła się nam tak do przodu, że dla nikogo nie jest dziwne, że każda stacja telewizyjna i radiowa musi rejestrować emitowany program "w razie czego".

Podobnie rejestrowane powinny być wszelkie posiedzenia rządu, rad gminy, czy innych organów publicznych, gdzie podejmuje się decyzje, mające wpływ na życie obywateli. Jedynie wojsko, policja i służby specjalne powinny być wyłączone z obowiązku rejestracji wszystkich spotkań, na których zapadają ważne decyzje.

Na pewno każdy korzystający z internetu widział filmik z samochodowego rejestratora trasy. Najwięcej filmików, pokazujących straszne lub śmieszne sytuacje na drodze umieszczali początkowo Rosjanie, montujący rejestratory jako swoiste ubezpieczenie od firm ubezpieczeniowych, odmawiających wypłaty odszkodowań. Urządzenia tego typu są już na tyle tanie i łatwe tak w montażu jak i w użyciu, że coraz więcej kierowców w Polsce montuje je w swoich autach.

Gdyby w podobne urządzenie wyposażony był prezydencki Tupolew, o ileż lepsza byłaby dziś sytuacja w naszym kraju!

Chipowanie polityków, pozwalające ustalić ich pozycję nie ma sensu. Mogłoby być nawet niebezpieczne dla ich życia i zdrowia, bo miłością społeczeństwa się raczej nie cieszą. Ale gdyby, zaproponować im coś na wzór Google Glass, rejestrujących obraz i dźwięk łącznie ze znacznikami czasowymi? Nie muszą to być rejestratory w kształcie okularów, dla mężczyzn mogą być wpinane w krawat,który każdy z polityków nosi, a dla kobiet... sam nie wiem.



Oczywiście bywają sytuacje, w których nie powinno się mieć włączonych takich urządzeń. W wannie czy na basenie mogą zamoknąć i przestać działać, w saunie czy toalecie też nie zawsze wypada nagrywać. ;-)

No tak, ale jeśli polityk może takie urządzenie w dowolnej chwili wyłączyć, to jaki jest jego sens? Otóż na początku wziąłbym do projektu tylko posłów i wysokich urzędników ministerialnych. Co miesiąc 1%, mających najkrótszy czas zapisu, byłoby wymienianych na innych ludzi. Następnych na liście wyborczej, żeby ograniczyć koszty. Czyli 5 posłów, 1 senator i iluś tam urzędników. Moja wizja jest równie futurystyczna jak Wałęsy. Ale czy na pewno i czy zupełnie nierealna?

Już dziś politycy powinni mieć jeden OBOWIĄZEK. Jeżeli komuś przyjdzie do głowy popełnić samobójstwo, to niech mu ziemia lekką będzie, ale powinien to jakoś udokumentować. Kamera jest dziś w każdym telefonie. Czy tak trudno powiedzieć parę słów i nagrać swoje ruchy przed skokiem z dachu, zastrzeleniem się czy powieszeniem? Jak by to innym ludziom ułatwiło sprawę i ucięło niepotrzebne złe emocje.




niedziela, 20 października 2013

86. Pokłosie

"Gdyby pomnik nie nazywał się „Komm Frau” - nie miałbym z nim problemu politycznego, co najwyżej estetyczny.
Ale on został tak nazwany, że już nie ma wątpliwości – przedstawiony został gwałt na niemieckiej, nie na polskiej kobiecie. Zresztą, skoro Gdańsk, to w 1945 roku nie było tam już polskich kobiet. Zostały zamordowane w Stutthofie, w innych obozach lub wywiezione gdzieś do niewolniczej pracy w głębi Niemiec. Więc jasne, że gwałcone były Niemki."

To cytat z Janusza Wojciechowskiego, skopiowany z jego bloga na salonie24. Reszta wpisu też jest ciekawa. Bo problem jest nie etyczny (dlaczego estetyczny?) - tylko polityczny.
 http://januszwojciechowski.salon24.pl/541737,ani-spiacych-ani-gwalcacych

Chciałbym do tego dołożyć, że w Generalnej Guberni i Kraju Nadwarciańskim też nie było w 1945 roku polskich kobiet.

Zapraszam do głosowania na tego wybitnego europosła w przyszłorocznych wyborach. Parę euro z Brukseli się przyda...

sobota, 19 października 2013

85. Lampedusa

Co byście powiedzieli, gdyby na waszych oczach tonęło kilkadziesiąt, lub kilkaset osób?

Pewnie część rzuciłaby się do ratowania, a część z bezsilności zajęłaby się jedynie płaczem.

Papież Franciszek apelował o miłosierdzie.

Rozumiem szacunek dla ofiar.

Rozumiem sprzeciw wobec bezsensownej śmierci.

Ale nie rozumem jednej rzeczy...

Jak nie dało się przeżyć we własnym kraju, skoro miało się z czego zapłacić przemytnikom 15000$ od przemycanej osoby?

Może to kwestia jedynie edukacji  Z takimi pieniędzmi w niebogatych przecież krajach można sporo.

czwartek, 17 października 2013

84. Gwałt niech się gwałtem odciska...

Nie, nie będzie o "Odzie do młodości". Muszę przyznać, że gdyby trafił mi się na maturze temat związany z analizą tego wiersza i opisywaniem tego, "co poeta miał na myśli", to dziś byłbym w zupełnie innym miejscu. Mam wrażenie, że Adasiowi po prostu absynt zaszkodził przy pisaniu tego utworu... Ale nie o tym.

Sporo się ostatnio pisało i mówiło o pedofilii i seksualnym wykorzystywaniu dzieci. Sam temat jak i postępowanie sprawców budzą naturalną moralną odrazę i nie ma chyba osób, które nie potępiłyby gwałtów na nieletnich.

Gwałty były zawsze przywilejem zdobywców. Ciężko było zapanować nad bandą wojowników, którzy walczyli głównie dla łupów, a kobiety wrogów wchodziły w skład tychże.



Czasy się zmieniały, ludzie się cywilizowali, ale obyczaje zdobywców już niekoniecznie.

Jedyną przeszkodą, dla której żołnierze Wehrmachtu raczej nie gwałcili kobiet w 1939 roku były dość ostre hitlerowskie przepisy o czystości rasowej (Rassenschande). W obawie przed odpowiedzialnością dopuszczali się ich nielicznie jedynie pijani zdobywcy w mundurach. Również Armia Sowiecka była w 1939 roku powstrzymywana przez oficerów przed takimi działaniami. W końcu wkraczali jako wyzwoliciele...

Sytuacja zmieniła się po ataku Niemiec na Związek Sowiecki. Dekret Hitlera z 13 maja 1941 roku o jurysdykcji na terenach objętych planem "Barbarossa" (Kriegsgerichtsbarkeitserlass), czynił żołnierzy hitlerowskich całkowicie bezkarnymi. A skoro byli bezkarni, to i bezkarność wykorzystywali w różnoraki sposób.

Od 1944 roku możemy już mówić o ogromnej fali gwałtów. Zaczęło się od wejścia Sowietów na teren Prus Wschodnich. Dość słynna stała się wieś Nemmersdorf, gdzie po raz pierwszy Rosjanie mogli sobie poużywać na ludności cywilnej znienawidzonego wroga. Później był Elbląg, Gdańsk i w końcu Berlin. Tu sobie pofolgowano na maksa. Różne źródła mówią o ponad 100 tysiącach zgwałconych kobiet w samym Berlinie na przełomie kwietnia i maja 1945 roku. Większość z nich była gwałcona wielokrotnie. Nie tylko Niemki padały ofiarą gwałtów  Armii Czerwonej w pochodzie na zachód. Na drugim miejscu plasują się Węgierki, a na trzecim Polki.

Kobiety były gwałcone na ulicach polskich i niemieckich miast jeszcze latem 1945 roku. Wiek nie grał roli. Czasem obok siebie gwałcone były babcia, matka i córka. Na mnie szokujące wrażenie zrobiła liczba z Niemiec (polskie dane są jedynie w pojedynczych relacjach, po kilka, kilkanaście czy kilkadziesiąt osób za każdym razem - nikt ze zrozumiałych względów nie pokusił się o kompleksowe oszacowanie gwałtów na Polkach, dokonywanych przez "wyzwolicieli"). Niemieckie kobiety, które nie zdecydowały się na aborcję i urodziły dzieci będące owocem gwałtu najczęściej zostawiały je w szpitalu. Dzieci będących "pamiątką" po sowieckich żołnierzach było w Niemczech 209.000 (słownie: dwieście dziewięć tysięcy). Danych z Polski nie ma, bo przyznanie się przez kobietę do czegoś takiego było zbyt niebezpieczne.

Piszę o tym wszystkim z powodu rzeźby zatytułowanej "Komm Frau", którą student gdańskiej ASP postawił w nocy z soboty na niedzielę przy pomniku-czołgu upamiętniającym żołnierzy sowieckich przy głównej ulicy Gdańska. Ulica co prawda główna, ale okolice czołgu raczej pustawe, bo mało kto przechodzi tamtędy nocą. Niemniej po zgłoszeniu na policję rzeźba przedstawiająca czerwonoarmistę gwałcącego ciężarną kobietę, trzymając ją za włosy i przykładając do głowy pistolet została zabrana.

zdjęcie z galerii autora pobrane z trojmiasto.pl


Piszę to dopiero dzisiaj, gdyż do dziś prokuratura miała zdecydować, czy postawić studentowi zarzuty. Odpadł jednak zarzut zajęcia pasa drogowego (dobrze chłopak wykombinował, gdzie ją postawić) oraz zarzut promowania faszyzmu i innych totalitaryzmów. Policja zastanawia się teraz, czy nie ukarać go za nieobyczajny wybryk i samowolne rozporządzanie czyjąś własnością, bo choć autor wykonał ją za własne pieniądze, to jednak w ramach pracy dyplomowej, więc teoretycznie rzeźba jest własnością uczelni.

Dobrze, że pojawił się taki temat i sprowokował ludzi o mówienia o historii (również o historii mojego miasta). Nawet wtedy, kiedy historia jest niełatwa, nie można zamiatać jej pod dywan. Nie mnie oceniać wartość artystyczną rzeźby, bo moim osobistym zdaniem ładne i takie, które mogę uznać za sztukę rzeczy przestano tworzyć na początku XX wieku.

Nie skomentuję również wypowiedzi Ambasadora  Rosji w Polsce Aleksandra Aleksiejewa:

"Jestem głęboko oburzony wybrykiem studenta gdańskiej Akademii Sztuk Pięknych, który poprzez swoją pseudo sztukę znieważył pamięć ponad 600 tys. żołnierzy radzieckich, poległych w walce o wolność i niepodległość Polski. Uważamy instalację pomnika za przejaw chuligaństwa o charakterze otwarcie bluźnierczym. Wulgarna rzeźba na jednej z głównych ulic miasta uraża uczucia nie tylko Rosjan, ale również wszystkich rozsądnych ludzi, pamiętających, komu oni zawdzięczają wyzwolenie spod okupacji nazistowskiej.

Niestety próby siania niezgody między naszymi narodami nie są nowe. Dość często spotykamy się z dążeniem do zniesławienia pamięci, do zbezczeszczenia pomników i grobów. Mamy nadzieję, że ten wypad zostanie oceniony przez władze w sposób adekwatny oraz spotka się z potępieniem ze strony społeczeństwa polskiego."



UWAGA!
Pisząc o niemieckich kobietach czy Nemmersdorf w ŻADNYM WYPADKU nie relatywizuję odpowiedzialności Niemiec za popełnione podczas wojny zbrodnie, nie zaciemniam historii i nie licytuję się na liczbę ofiar.

Dla rozjaśnienia umysłu cytat z Jonasza Kofty:
"Gwałt niech się gwałtem odciska – rzekła dupa do mrowiska"
Oby w przyszłości jedynie o takich gwałtach przyszło nam mówić.

środa, 16 października 2013

83. Obcy

Nie było mnie przy komputerze zaledwie kilka miesięcy i zdążyłem już odwyknąć od wszelakiego chamstwa w komentarzach pod artykułami na portalach informacyjnych. Może to tylko moje subiektywne odczucie, ale wydaje mi się, że chyba nie ma już tam jakichś sensownych odniesień do treści artykułu lub uzupełnień przekazywanych treści. Same oszołomy i gimbusy wylewający na wszystko i wszystkich swoje pomyje. I żeby toto jeszcze pisało po polsku...

Przeleciałem wczoraj szybko po kilku fajnych blogach i odetchnąłem z ulgą. Ufff... Żadnych wyzwisk, jeśli toczy się gdzieś dyskusja to na argumenty, nie na inwektywy. Sami normalni ludzie i zwykłe, czasem śmieszne, czasem pouczające wypowiedzi. I uśmiechnie się człowiek i coś fajnego zobaczy i o czymś się dowie. Wraca wiara w ludzi...


Wszyscy wiedzą jak niebezpieczny jest fanatyzm. Tyle tylko, że większość postrzega go w nawiązaniu do religii. Ale fanatykami mogą być też ludzie nijak z religią nie związani. Wystarczy, że za cel swojego żywota postawią sobie na przykład ochronę przyrody i troskę o zwierzęta. Sam jestem przeciwnikiem bezmyślnego niszczenia przyrody zarówno tej nieożywionej jak i ożywionej. Ale nie widzę nic złego w żywej choince ubieranej w święta przez dzieci, autostradzie biegnącej w miejscu, gdzie kiedyś hasały żabki czy tatarze na talerzu (koniecznie z żółtkiem, niekoniecznie z salmonellą). I o Tatarach będzie ta notka i o ekoterrorystach

Jakoś ominęła mnie dyskusja o uboju rytualnym i wprowadzeniu następnych zakazów w naszym pięknym kraju (coś się szykuje w sprawie zakazu ogrzewania węglem, ale o tym innym razem). Wiem, że większość ludzi wcinających na niedzielny obiad rosół i schabowy z kapustą nigdy nie miała potrzeby użycia siekiery na kurce czy samodzielnego tak zwanego "rozbierania świniaka". Ba, to już nie czasy PRL-u i deptanie kapusty w beczce można zaliczyć do hardcorowych rozrywek. :-)

Dość, że uczymy dzieci, że "świnka daje mięsko", ale mamy problem z wytłumaczeniem, w jaki sposób ona to mięsko daje. :-)

Widziałem wczoraj na jednym z portali internetowych akcję ekoterrorystów w Bohonikach. Panie w mundurkach z napisami "inspektor" i stopniem jednej psiej łapy na pagonach (autentyk - nie wiem jakie stopnie mają w tej organizacji) będące wcielone do paramilitarnej organizacji Animals (prezentowały się prawie jak straż miejska) usiłowały wleźć na prywatny teren muzułmańskiej gminy wyznaniowej. Akcja nie była przypadkowa, bo w Święto Ofiarowania odbywa się tradycyjny ubój zwierząt. Tym razem pod nóż poszło kilka baranów.

Wiem co nieco o uboju rytualnym i zaręczam, że nie polega on na męczeniu jakiegokolwiek zwierzęcia przy pomocy byle kozika.

Akcja skończyła się mało spektakularnie, bez hektolitrów krwi wylewanych na podwórku i bez ofiar w ludziach, choć inspektorki dążyły do siłowej konfrontacji.

Nie dziwię się ekoterrorystom, że są coraz bardziej zuchwali. Włażą bezkarnie na teren elektrowni, kładą się na torach czy przykuwają do drzew. Nóżka powinęła się im jedynie w Rosji, bo nasi wschodni sąsiedzi niezbyt lubią, jak ktoś im się pakuje z butami do chałupy. Nawet jak mieszkają na platformie wiertniczej.

Pod artykułem opisującym to zdarzenie była cała masa komentarzy, z których te w stylu "przepędzić z Polski to muzułmańskie tałatajstwo i będzie spokój" należały do najłagodniejszych.

Większość komentujących to niedouczone gimbusy, więc nawet nie wiedzą, że Tatarzy są takimi samymi Polakami jak oni, a nawet lepszymi, bo pielęgnują swoje tradycje i w historii nie raz zapisali się czerwonymi od krwi zgłoskami stając w obronie naszej ojczyzny. Wspomnę jedynie Pułk Jazdy Tatarskiej im. Mustafy Achmatowicza, który osłaniając wycofujące się wojska polskie w czasie wojny polsko-bolszewickiej został prawie dosłownie zdziesiątkowany i 1 Szwadron Tatarski 13 Pułku Ułanów Wileńskich powstały z resztek Pułku Jazdy Tatarskiej który walczył w 1939 roku w wojnie obronnej.

Nie jestem zwolennikiem multi-kulti, które lewacy usiłują wprowadzać w krajach zachodniej Europy. Jednak polskich Tatarów będę bronił tak samo jak Kaszubów, Ślązaków czy innych rdzennych grup etnicznych.

Czasy są takie, że usiłuje się wprowadzać obce nam wzorce, internacjonalizm*, multi-kulti, tęczowe rodziny, eutanazję na życzenie (nie tylko własne - może też rodzina zdecydować kto jej nie pasuje na zdjęciu), aborcję jako metodę zabezpieczenia przed niechcianą ciążą, psy pospuszczane z łańcuchów i zagryzające dzieci i staruszki (o tym innym razem, bo temat ciekawy i prace w toku), a jednocześnie tępi się wieloletnią tradycję, jak choćby targi końskie czy redyk.

PS. Miałem napisać to wieczorem, ale późno wróciłem i życie dopisało jeszcze jeden rozdział do tej notki. Nad ranem w Gdańsku ktoś podpalił meczet. Gratuluję Animalsom i ich wyznawcom. Akcja przyniosła upragniony skutek. Niestety, żaden z innowierców, którzy dopuszczają "mord rytualny" nie spłonął...

Tak wyglądał gdański meczet w maju tego roku.


Jednocześnie informuję, że w weekend (najprawdopodobniej w sobotę) we wsi Szteklin za Starogardem Gdańskim będę dokonywał rytualnej dekapitacji kury rosołowej nabytej drogą kupna od miejscowego rolnika. Obecność ekoterrorystów mile widziana, bo siekiera porządnie podostrzona.



* Dałem gwiazdkę przy słowie internacjonalizm, więc wypadałoby podać definicję.

internacjonalizm - miłość francuska polskiego anglisty z włoską germanistką na szwedzkiej amerykance w hiszpańskim hotelu

wtorek, 15 października 2013

82. Plusy pozytywne

Cóż, nie da się ukryć, że jestem z Gdańska, więc wszyscy zrozumieją, że tytuł notki jest parafrazą innego elektryka z tego miasta, który odcisnął (chwilowo) na współczesnej historii nieco większe niźli ja piętno.

Jestem ostatnio bardzo pozytywnie zaskoczony aktywnością moich współrodaków. Nawet nieuczestniczenie w warszawskim referendum było oznaką dojrzałej demokracji i patriotyzmu. No kurczę, na takich wyżynach demokracji dawno nie byliśmy, że Heniek śpiąc pod przyczepą (za dużo było i nie mógł dojść) staje się trybunem demokracji.

Od razu prostuję ten kawałek, który wyrwany z kontekstu mógłby świadczyć o moim jakimkolwiek zaangażowaniu politycznym lub jakichś związkach z Warszawą. Jedynym, w czym czuję się winny w powiązaniu z tym miastem to fakt, że kilka razy odpuściłem sobie w nim wizytę, która nie była koniecznie, absolutnie niezbędna.

Po ostatnim referendum mam odczucia jedynie pozytywne. Pierwszy powód mojego zadowolenia wywołuje fakt, że wszyscy referendum wygrali. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie. Ci co poszli byli równi tym, co nie poszli i ci, którzy głosowali byli równi tym, którzy nie głosowali. Wygrali ci, którzy głosowali za i ci, którzy byli przeciw, bo jak nie poszli to też wygrali.


Przyznam, że nie jestem za demokracją, bo od kiedy to głąby mają narzucać myślącym wzorce postępowania? A demokracja tak ma, że jak większość będzie kanibalami, to kanibalizm nie będzie niczym niezwykłym.

Jestem mile zaskoczony, że nasza demokracja weszła już na taki poziom zaawansowania społecznego, że nie wymaga się od obywateli niepotrzebnego wysiłku, żeby uczestniczyć w procesach demokratycznych. Nie odzywasz się? Jesteś za tym, żeby połowę twojej (?) gotówki rząd umorzył niby to w ZUS-ie (ktoś coś słyszał o tym, żeby płacili ZUS-owi gotówką za obligacje?) to nie musisz nic robić. Chcesz, żeby zabrał ci też akcje? Również nie musisz nic robić.

Zawsze znajdzie się ktoś, kto załatwi nam demokratycznie przepisy będące koniecznymi dla naszego dobra. Nie będzie mentolowych? Toć to dla dobra ludzkości. Mniej przyjemności w truciu się i marnowaniu zdrowia, które jest własnością zjednoczonej Europy. Zakaz chodzenia na szpilkach? Ileż to mniej gipsu do unieruchamiania połamanych nóg. Golonka? Tfu! Cholesterol.

Coraz więcej widzę plusów demokracji. Nawet w handlu. Do tej pory nie wiedziałem, że wieprzowina jest ze świni. (http://pieniadze.gazeta.pl/Kupujemy/1,124630,14774621,Makro_sprzedaje_cale_zafoliowane_prosieta__Klienci.html)

piątek, 14 czerwca 2013

81. Budżet nie padnie!

Na początek retoryczne pytanie. Co się robi, kiedy wiadomym jest, że domowe finanse zostaną przez jakiś czas ograniczone i trzeba będzie przeżyć za nieco mniejszą kwotę niż zazwyczaj?

Dzieje się tak u szeregu młodych ludzi - sam też miałem "suche" miesiące, kiedy w czasie studiów udzielałem korepetycji z matematyki czy fizyki. Żaden uczeń nie będzie przecież chodził na korki w czasie wakacji... W wakacje są prace sezonowe, ale ciężko zaplanować w maju, że w sierpniu załapie się gdzieś na dwa tygodnie do smażalni czy zbioru owoców. No i pojechać gdzieś by się chciało...

Większość z nas, szczególnie tych mających rodziny na moje retoryczne pytanie odpowie: przecież to proste - trzeba ograniczyć niepotrzebne wydatki. Opłaty stałe trzeba ponieść, jeść też trzeba, można natomiast odłożyć na jakiś czas kupno niekoniecznie niezbędnych rzeczy: upatrzony ciuch można kupić za dwa miesiące, całego nakładu książki też od razu nie wykupią. Tylko to jest myślenie w skali mikro.

Zupełnie inaczej myśli się w skali makro - na przykład z pozycji budżetu państwa. Na ograniczenie wpływów z podatków wpływa kryzys i zaciskanie pasa przez społeczeństwo, czyli spadek konsumpcji. Cóż wtedy robić? Tu nie ma co oszczędzać na rzeczach, które raz się już postanowiło. No bo wiecie - kto wpierw daje i odbiera, ten się w piekle poniewiera. Skoro nie można wstrzymać środków na budowaną od 12 lat korwetę Gawron (najdroższy kadłub świata), nie można obciąć dotacji dla partii politycznych (uchowaj Boże!) czy zamrozić kampanię społeczną informującą Polaków, że jedzenie ryb jest zdrowe - trzeba pozyskać do budżetu dodatkowe środki.

Najprościej byłoby pożyczyć, a o dług niech się martwią ci, którzy będą rządzić po następnych wyborach. Ale to nie takie proste. Długów mamy już w cholerę i sam koszt jego obsługi opiewa na gigantyczne pieniądze. Dużo prościej złupić nieco obywateli.

Na pierwszy ogień poszli kierowcy. Fotoradar to taka elektronika, która umiejętnie ustawiona potrafi się zwrócić po miesiącu, a później przynosi już same zyski. Myślą kierowcy, że jak na trzypasmówce będą zwalniać do 40 km/h to pokażą figę fiskusowi? Nie z aparatem (skarbowym) takie numery - wprowadzi się odcinkowy pomiar prędkości.

Za drogie obłożone akcyzą paliwo i zbyt wysokie mandaty? Przesiada się ciemny lud na rowery? Rowerzyście też można dowalić mandat, co ostatnimi czasy dobitnie udowadnia policja. Bo chyba tylko idiota jadąc ścieżką dla rowerów i przekraczając mało używane boczne zjazdy, na których wymalowane są pasy zsiądzie z roweru i rower przeprowadzi. Nie każdy też zaryzykuje jazdę po ulicy w polskich miastach. A kasa leci...

Wiedziałem jednak, że w Polsce jest równość i żadne parady jej nie poprawią tak, jak nasz sejm.

Bo kierowcy, rowerzyści... a gdzie piesi?

Wczoraj wieczorem sejm wyrównał nierówności społeczne w naszym kraju. Znaczy się piesi też dostaną po dupie, znaczy się po kieszeni.

Uchwalono wczoraj jednostronicową poprawkę do ustawy o ruchu drogowym. Dodano jeden malutki punkcik:

"Osoby poruszające się po drodze po zmierzchu, poza obszarem zabudowanym, są obowiązane używać elementów odblaskowych w sposób widoczny dla innych uczestników ruchu, chyba, że poruszają się po drodze przeznaczonej wyłącznie dla pieszych lub po chodniku".

Wreszcie i piesi, na razie ci mieszkający na wsiach dołożą się do zasypywania dziury budżetowej. No i mamy równość! Ja bym co prawda pomyślał jeszcze o obowiązku montowania pasów bezpieczeństwa w wózkach dla dzieci, ale od posłów nie można wymagać aż takiego dbania o nasze bezpieczeństwo i wprowadzanie równości za jednym razem.

Szliśmy z paczką przyjaciół w ostatnią niedzielę z ogniska nad jeziorem do domków letniskowych znajdujących się jakiś kilometr od wsi - ot taka kolonia snobizmu dla mieszczuchów. Ze dwa kilometry drałowaliśmy utwardzoną drogą gminną - bez asfaltu. Są wakacje, więc przejeżdżający wolno radiowóz nie zrobił na nas wrażenia, nawet cieszyliśmy się, że w pseudoturystycznej miejscowości (domków jest koło setki) ktoś dba o nasze bezpieczeństwo.

Ale teraz uświadomiłem sobie jak nieodpowiedzialnie byliśmy ubrani. T-shirty, krótkie gacie i sandały. Kilka osób miało co prawda na szyi krzyżyk czy medalik, ale ciężko go uznać za odblaskowy, choć czasami pobłyskiwał w świetle księżyca.

Następnym razem będzie po pięć dyszek - może lepiej.

Sporo wędruję z plecakiem, choć niezbyt często po zmierzchu. Dbam o swoje bezpieczeństwo i nie odważyłbym się wejść po ciemku na bardziej uczęszczaną drogę. Ale byle jakim asfaltem przez las mi się zdarzało. Kiedy jechał samochód przezornie schodziłem z drogi, bo duży ma zawsze rację i to, że ja go widzę nie znaczy wcale, że on mnie też. Mimo że plecak ma wszyte jakieś elementy odblaskowe, to przecież cały się nie świeci.

Można i należy edukować dzieci, żeby dbały o swoje bezpieczeństwo na drodze. W niektórych szkołach rozdawane są odblaskowe opaski, które dzieciaki noszą na rękawach (lub na nogawkach spodni - od czego jest fantazja?). Nie tylko po zmierzchu, ale także w warunkach zmniejszonej przejrzystości powietrza poprawiają one choć trochę bezpieczeństwo. Ale czy należy znowu łupić wszystkich, teoretycznie dla ich dobra?

Mam kamizelkę odblaskową. Zakładałem ją kilka razy na plecak nie tyle dla poprawy bezpieczeństwa i wcale nie po zmroku, tylko licząc na zaproszenie na rozmowę, na nocleg w stodole lub zaproszenie na kolację. Ale byłem wtedy w drodze i taką socjotechniczną sztuczkę stosowałem sporadycznie.

Powiedzcie, kto nie chciałby pogadać z uśmiechniętym facetem z taką kamizelką na plecaku?


Temat jest, więc nietrudno zadać pytanie: a ty z Gdańska? ;-)

czwartek, 13 czerwca 2013

80. A życie życiem...

Telefon komórkowy to smycz na szyję. Wiedziałem już o tym od dawna, kiedy to telefon komórkowy, ważący niemal kilogram, położony niby niedbale na kawiarnianym stoliku, wyznaczał status pijącego kawę gościa w garniturze. Przekaz był wtedy jasny - pracuję w porządnej firmie, którą stać na takie cudo i aparat może w każdej chwili zadzwonić, aby porwać mnie do ważnych, nie cierpiących zwłoki firmowych zadań.

Dziś komórka to norma - nawet dzieciaki noszą w kieszeniach aparaty, będące nieudanym synonimem władzy rodzicielskiej. Kiedyś rodzice wypytywali się: gdzie, z kim, o której będziesz? - dziś wystarcza powiedzenie: "bądź pod komórką" i rodzicielska opieka według wielu młodych bądź nie bądź ludzi jest załatwiona.

Mnie też dopadł syndrom komórki i musiałem na czas jakiś przerwać swoją wędrówkę. Nie wywnętrzam się publicznie, więc rzec mogę jedynie, że sprawy były natury rodzinno-prawno-zdrowotnej. Cóż - i tak bywa, a życie nie jest od tego, by rozpieszczać...

Dość tego, że wylądowałem chwilowo z powrotem w rodzinnym mieście, załatwiając mniej lub bardziej urzędowe sprawy i wypstrykując się niemal do zera z posiadanych przeze mnie zasobów gotówki, które miały mi służyć przez kilka miesiecy.

Nic to, co złego musi kiedyś minąć i właśnie zakończyłem wszelkie niezbędne rzeczy, wymagające mojej obecności w kraju.

Muszę się przyznać, że w ostatnich dniach miałem już tak wszystkiego dość, że rozważałem możliwość czmychnięcia stąd "na wariata", nie przejmując się takimi drobiazgami, jak brak kasy czy niezakończone sprawy.

Dorwałem jednak fuchę na dwa tygodnie, która pozwoli mi dokończyć moją podróż.



Od ponad miesiąca nie oglądałem telewizji, ale z przekazów internetowych i radia, które raczej burczy w okolicy codziennie dowiedziałem się, że nie jestem już homofobem. To była tylko forma przejściowa. Dziś jestem już faszystą, bo naprawdę marzy mi się, żeby Polska była WIELKA siłą i dostatkiem swoich obywateli, żeby każdy Polak czuł dumę z tego, że urodził się, żyje i pracuje dla swojej rodziny i TEGO kraju, żeby cieszył się z osiągnięć swych przodków i rodaków, którzy budowali ten kraj przed nim.

W dupie mam, czy Norwegia czy Turcja przystąpią do UE. Interesuje mnie jedynie możliwość podróżowania do tych krajów, jeśli wpadnę na taki pomysł. Mam gdzieś rozdmuchiwanie unijnej biurokracji, mającej dwa zadania - nakładać nowe obowiązki i zakazy dla obywateli i dać odpowiednie synekury politykom i ich znajomym "zasłużonym" na gruncie krzewienia europejskości.

Z pewnym smutkiem, dopiero teraz odnotowałem odejście z blogowego światka Marii Dory - nikt już nie będzie tak upierdliwy w poglądach i nikt nie będzie wszczynał i podtrzymywał wojenek blogowych - choć w tym ostatnim wypadku mogę się mylić.

Czyli krótko - my sobie, a życie życiem...

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

79. Koncert życzeń

Wszem i wobec oświadczam, że wiosna nadejszła. Chyba zresztą każdy, który zaczął się pocić pod zimową baranicą dawno to już zauważył.

Ale do brzegu, jak to rzecze Klarka.

Został mi niecały tydzień na zabawy internetem, zaglądanie na blogi i załatwienie wszelkich koniecznych rzeczy. Później - proszę mi wybaczyć - będę rzadkim gościem w sieci. Rzeczywistość jest jednak bardziej kolorowa niż najbardziej wyszukane opisy.

Słowem - poszły konie po betonie.

Nie tak to sobie wyobrażałem. Wiosna przyszła później, a w moim bądź co bądź podeszłym wieku nie chciało mi się zasuwać z namiotem po śniegu, stąd niemal miesięczny poślizg. Przed wyjściem muszę jeszcze zaliczyć wizytę u dentystki, której boję się bardziej niż stada talibów, grupy dzieci z przedszkola i Koła Gospodyń Wiejskich razem wziętych. Może to dziwne, ale wolę kiboli, Czeczenów i kanibali. No i poczekać na nową kartę do bankomatu która idzie od tygodnia jakby chciała a nie mogła.

Na dzień dzisiejszy porzuciłem marzenia (to były marzenia? - raczej wymysły) żeby wyruszyć z Kaliningradu czy z Kijowa. Ruszam z Gdańska, bo tak będzie lepiej. Chyba zrobiłem się (uwaga! będzie nowomowa) zrutynowany, bo nie mam zielonego pojęcia, jaką trasą ruszę. Mnie jest prawdę mówiąc wszystko jedno, bo wszystkie drogi prowadzą tam, gdzie chcę dojść.

Dzięki Fioletce i jej czytanym z zapartym tchem opowieściom o zabytkach chcę zwiedzić Brukselę i jest to jedyny pewny punkt na trasie mojej wędrówki. Poza tym wszystko jest otwarte. Myślałem, żeby zahaczyć o Warszawę i Kraków a stamtąd via Via Regia (ładne zestawienie słowne) przejść przez Germanię aż do Niderlandów i Flandrii. Później pomęczyć się przyjdzie z wędrówką przez Burgundię i - mam nadzieję - rejon Lazurowego Wybrzeża, żeby wylądować w Akwitanii, skąd rzut beretem do Kraju Basków. Dalej już z górki...

Można też przez Toruń, Poznań i Zgorzelec..

Problem jedynie w tym, jak zaplanować trasę przez Polskę. Chwilowo skłaniam się do ruszenia Pomorską Drogą Świętego Jakuba. Kusi tym bardziej, że... ona nie istnieje! Jest ponoć jakiś kawałek między Sianowem a Lęborkiem, a z internetowych informacji wiem, że bodaj w maju będą jakieś fety połączone z przyznawaniem premii dla kogoś, kto pilotuje taki projekt w bodaj szczecińskim miejskim urzędzie. Nic to, że nie ma szlaku. Są trzy segregatory dokumentacji, dziesiątki zleconych badań sondażowych, rozliczenie pensji i takie tam. Jeśli ktoś wyczytał w tym ironię - to słusznie.

Jesteście Ludziki Kochane z całej Polski i z Wielkiego Świata. I tu moja prośba o koncert życzeń.

Teraz pewnie trudno polecić coś ciekawego do zwiedzenia czy zobaczenia, ale z pewnością macie takie miejsca, leżące na szeroko pojętej trasie mojej wędrówki, które sami chcielibyście zobaczyć. Ciekaw jestem jak zaplanowalibyście dla siebie trasę Gdańsk - Santiago de Compostela, nie licząc się z tym, że ma być jak najkrótsza, a mając na uwadze jedynie to, żeby była jak najciekawsza?

Jasnym jest, że nie zahaczę o Podlasie, Podkarpacie czy Stany, do których nie mam wizy. Ale reszta?

Nie ukrywam, że jest duża szansa, że z Waszych twórczych pomysłów choć w części skorzystam.
Dla ułatwienia mapka szlaków Przez Polskę i Europę (można powiększyć).



czwartek, 11 kwietnia 2013

77. Dupa, nie dziennikarz...

Nigdy nie miałem zbyt wysokiego mniemania o swoich umiejętnościach w niektórych dziedzinach, choć zawsze miałem dobre mniemanie o sobie.

Ale zauważyłem coś ostatnio. Dupa ze mnie - nie dziennikarz.

Obejrzałem w państwowej telewizji film  Anity Gargas "Anatomia UPAdku" (tego wielkiego "UPA" nie mogłem sobie odmówić przez wrodzoną złośliwość i nawiązanie choćby do słowa "SoPOt", "przePOwiednia" czy "wyPOciny" - tak się pisze w języku wolskim, używanym przez prawdziwych Wolaków). ;-)

 Wcześniej tego filmu, który eufemistycznie nazywany jest dokumentem nie widziałem, bo nie jestem członkiem Klubu Prenumeratora "Gazety Polskiej" (lub jakoś tak), a na Youtube mi się nie chciało.

Dziennikarz musi być przebojowy, chcąc nakręcić dobry materiał. Takoż i przebojowa była pani Gargas, "polując" na właściciela terenu, na którym rośnie sławetna brzoza smoleńska. Rosjanie nie mają chyba takiego parcia na szkło jak nasi rodacy, zresztą lata przeżyte w tamtym systemie nauczyły wszystkich, że lepiej się w mediach nie wypowiadać, bo tylko kłopoty z tego być mogą. No, chyba że trzeba pochwalić się wykonaniem planu, wyrazić aprobatę dla władz lub zauważyć, że "co prawda są problemy ze sznurkiem do snopowiązałki, ale pojawiły się walonki w nowym fasonie". Lub coś w tym guście.

Doktor bodajże Bodin, czyli właściciel terenu ze złamaną brzozą, ku naszej radości zgodził się wypowiedzieć na temat zamachu (przecież nie ma wątpliwości, że to był zamach - a jeśli fakty świadczą o czym innym, to tym gorzej dla faktów). Mało tego, nawet był wtedy na miejscu i został przewrócony na glebę podmuchem przelatującego samolotu.

Ja w swojej naiwności byłbym się spytał przy takiej okazji, czy sławna brzoza została ścięta właśnie wtedy, złamała się wcześniej, czy też może ktoś potraktował ją okrutnie jakiś czas później.

No, ale jak zauważyłem, dupa ze mnie - nie dziennikarz. Nie po to ludzie kończą dziennikarskie studia, żeby działać jak jakiś amator. Ważniejsze było to, że koło oderwanego skrzydła były też mniejsze kawałki aluminium. Dość logiczne - ja jak kroję kanapkę, to też zawsze nakruszę. A po drugie - wtedy Macierewicz nie miał jeszcze dopracowanej wersji z wysokością samolotu - po co mu wchodzić w paradę niewygodnymi zeznaniami?

Tak zmanipulowanego materiału dawno nie widziałem - ostatnio chyba ze dwa tygodnie temu, oglądając na TVP Historia wieczorne wiadomości z 1988 czy 1989 roku w bloku historycznych powtórek.

Wiem, że w dzisiejszych czasach dziennikarz musi być hieną, bo inaczej na chleb ze smalcem nie zarobi, a ludzie lubują się w czyichś tragediach. Rzetelność zanika wraz z zanikaniem zawodu... szewca. W tym fachu nie było miejsca na fuszerkę. Podbić zelówki mógł praktykant, ale uszyć buty tylko fachowiec.

Dziś nie ma apolitycznych dziennikarzy, naukowców, księży, policjantów czy wojskowych. Każdy ma jakieś sympatie czy antypatie polityczne,  z czego tych mających antypatie jest zdecydowanie więcej.

Weźmy na przykład takiego dowódcę warszawskiego garnizonu, który odmówił jakiemuś komitetowi obchodów rocznicy smoleńskiej asysty honorowej, mającej stać przy wieńcu złożonym przez Kaczyńskiego na Krakowskim Przedmieściu. Toż to dla niektórych dziennikarzy zagrywka polityczna - dla mnie zaś logiczne działanie i pragmatyzm.

Ale jak wspominałem - dupa ze mnie nie dziennikarz.

Ponoć trzy osoby przeżyły zamach w Smoleńsku. Bo tak powiedział Macierewicz, który jest wyrocznią w sprawach smoleńskich. Ja bym takiej rzeczy nie puścił w medialny obieg bez sprawdzenia dowodów. No, ale... oczywiście... dupa ze mnie nie dziennikarz!

piątek, 5 kwietnia 2013

76. Przepisywanie historii... odbytem

Zawsze byłem przekonany, że o największej wartości człowieka stanowią jego serce i rozum. I dywagacje o tym, który z tych organów jest ważniejszy (oczywiście w sensie człowieczeństwa - nie biologicznym), przypominały mi - jako żywo - rozprawy z cyklu "O wyższości świąt Bożego Narodzenia nad świętami Wielkiej Nocy", czy też dyskusje "co było pierwsze - jajko czy kura?".


Teraz dużo bardziej świadczy o człowieku odbyt i jego (tfu, tfu) stosunek do niego.

Dzisiaj, jak twierdzą naukowe autorytety z odpowiednimi stopniami, żyjemy w czasach "kultury homofobicznej" i jasnym jest, że tacy bohaterowie, jak żołnierze Szarych Szeregów nie mogą być dla nas bohaterami, no chyba że... byliby homoseksualistami.

Tytuły na internetowych portalach: "Byliśmy okłamywani przez 70 lat? Upada mit o polskich bohaterach.",  są takim samym relatywizowaniem historii, jak ostatni film w niemieckiej państwowej telewizji "Nasze matki, nasi ojcowie", gdzie Armię Krajową przedstawiono jako ekstremalnych antysemitów.

Według pewnych środowisk, takie lektury jak "Kamienie na szaniec" są wręcz szkodliwe, bo mitologizują pewne postawy. Jedyną rzeczą pozytywną, jaką da się w nich zauważyć, jest wydumany homoseksualizm bohaterów.

Czytając naukowca PAN dr Janicką aż się nóż w kieszeni otwiera. Jak taka baba chce patrzeć na decyzje ówczesnych ludzi, których życie było cały czas zagrożone, przez pryzmat "praw mniejszości, praw dziecka i praw kobiet".

Jak ktoś chce poczytać sobie "óczoną" panią doktórkę to zapraszam TU. Wątki ze zdaniami komentującymi jej publikacje na wp.pl, która dała tak "wspaniały" tytuł są TU.



Mydli się nam od lat oczy, że za II Wojnę Światową, obozy koncentracyjne i rozstrzeliwanie ludzi na ulicach dopowiadają jacyś mityczni naziści. Może to ci sami antysemici chodzący z opaskami AK?

NIE! ZA WSZYSTKIE TE RZECZY ODPOWIADAJĄ NIEMCY! I kropka.

Damy się wpędzić w mit antysemickiej Armii Krajowej, przez którą ginęły kobiety i dzieci, akceptując jedynie tych, którzy walczyli z bronią w ręku o prawa dla homoseksualistów i z narażeniem życia zatykali tęczowe flagi?

Robią z nas idiotów jak chcą. Bo im wolno i każdy, kto się temu sprzeciwi jest homofobem. Ja się nie zgadzam na cenzurę historii za pomocą odbytu!

czwartek, 28 marca 2013

75. Najbardziej trwałe

Nie lubię dzisiejszych sprzętów, będących w użytku w każdym gospodarstwie domowym. Czajnik bezprzewodowy, pralka czy odkurzacz psują się niemal chwilę po tym, kiedy skończy się okres gwarancji.

Najbardziej trwałym "urządzeniem" w każdym domu są sztućce. Tam po prostu nie ma się co popsuć, choć nie wiem czemu, zawsze jakoś po cichutku znikają łyżeczki i ten, kto miał małe dzieci wie, że po jakimś czasie ilość łyżeczek nie zgadza się z ilością na przykład widelców. Taka karma...

Zdecydowanie rzadziej psują się młotki. Wcale mnie nie dziwi, kiedy archeolodzy rozkopując pozostałości jakiejś prastarej osady, niemal zawsze znajdują kamole, pełniące rolę młotka i służące do walenia nimi w inne kamole, żeby nadać im odpowiedni kształt. To takie pierwsze zabytki techniki. ;-)


U mnie - o dziwo - nie psują się komputery. Każdy z Was, czytających tę notkę spoziera teraz w monitor (korzystających z telefonów proszę o zaprzestanie - szkoda wzroku). Komputer stał się urządzeniem niemal tak popularnym jak telewizor, a moim skromnym zdaniem większość użytkowników spędza przy nim więcej czasu, niż przed gadającym pudłem z obrazem (teraz raczej ramką, bo kineskopowe telewizory znikają w szybkim tempie).

Pierwszy komputer udało mi się kupić gdzieś w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych i pochłonął on wówczas wszystkie moje oszczędności. Miałem nieco szczęścia, bo sprzęt przeznaczony był nie dla mnie i tylko z powodu czyichś kłótni i miłosnych rozczarowań zostałem jego właścicielem, niejako "po złości". Prawie tak samo, jak pisarz Witoldowy, o którym TU pisał Wachmistrz.

Co ciekawe komputer działa do dziś (jak mniemam), choć ostatnio uruchamiałem go jakieś pięć lat temu, kiedy posiadałem jeszcze kasetowy magnetofon marki "Kapral" i parę kaset z programami. Neptun 150 leży jeszcze gdzieś w piwnicy.


Mój komputerek ZX-81 był starszą wersją kultowego ZX Spectrum, który był dużo nowocześniejszy.

Tęczowy pasek wtedy jeszcze nie kojarzył się tak jak dzisiaj. Zdjęcie z Wikipedii

Gdzieś w 1992 lub 1993 roku na biurku stał już "prawdziwy" komputer PC. 386 SX 33 MHz, 128 kB RAM, stacja dyskietek 5 i 1/4 cala i dość pojemny dysk twardy, bo 40 MB. Zaszaleliśmy z małżonką, bo fundnęliśmy sobie do tego kolorowy monitor, który wyświetlał całe 256 kolorów. :-)))

Co jakiś czas stacjonarny komputer się zmieniało, wręczając stary komuś, kto mógł go jeszcze jakoś wykorzystać - nie lubię sprzedawać swoich rzeczy, a nigdy nie zdarzyło się, by coś się popsuło, więc sprzęt nadawał się choćby jako maszyna do pisania, czy do prostych gier dla dzieciaków.

Dość późno przesiadłem się na laptopa, zresztą nie można było przy nim mówić o mobilności, bo ważył dobre 4 kilogramy i działał na baterii może z godzinę. Później miałem całą masę służbowych laptopów, które po roku, czy dwóch ulegały wymianie - nie ze względu na awaryjność, a na nowe generacje sprzętu.

Bodaj w 2008 roku kupiłem sobie wreszcie netbooka - Asus EEE 900. Od razu zakochałem się w maleństwie, które ważyło niespełna kilogram i ciągnęło na akumulatorze ponad 4 godziny. Tu wystąpiła pierwsza i jedyna do tej pory awaria sprzętu, zresztą z mojej winy. Jakoś nie przeszkadzało mu ściskanie w plecaku, poniewieranie po namiocie i spadanie na glebę. Matryca nie wytrzymała jednak podróży w luku bagażowym samolotu - swoją drogą ciekawe, czym przywalili mój plecak - pianinem, czy ruską pralką automatyczną?
 
Miałem wymienić tylko matrycę, ale taniej było kupić drugi. Do tej pory dzielnie mi służy  wszystkie notki piszę właśnie na nim. Da się pooglądać filmy, posłuchać muzyki i pracować tak jak na dużym. Jest jednak jedna ogromna zaleta - wszystko to można robić na leżąco. :-)

Zdążyłem już przyzwyczaić się do skandynawskiej klawiatury. W razie czego mam drugą - czarną.

Z półtora roku temu kupiłem tablet. Nie full wypas, ale za to z DVBT. Ot, taki gadżet, mający być przydatnym w podróży. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie chiński akumulator, który wytrzymuje dziś z pół godziny pracy.

Tablet niedługo pójdzie do ludzi. Można na nim oglądać bajki lub Wiadomości.

Ostatnie urządzenie z półeczki "komputery" kupiłem tydzień temu. Nie jest to co prawda komputer, a czytnik, jednak ma WiFi i 3G, a do tego darmowy internet w wielu krajach. Na pieszą wyprawę urządzenie, które na baterii wytrzymuje nawet miesiąc (w zależności od użytkowania) jest nie do przecenienia. Jeszcze nie zainstalowałem w nim polskich znaków, ale mam nadzieję, że uda się zamieszczać posty na blogu gdzieś ze środka lasu. :-)

Z tym urządzeniem mam zamiar zaprzyjaźnić się na dłużej - KOCHAM CZYTAĆ!

Czarno-biały ekran przy awaryjnym przeglądaniu internetu zupełnie mi nie przeszkadza, a do czytania książek jest rewelacyjny.


Znam tylko dwie rodziny, które nie mają komputera. Są to starsze osoby, już na emeryturze, dość słabo skomunikowane z młodym pokoleniem, które mogłoby niejako "narzucić" obecność w domu takiego sprzętu. Cała reszta znanych mi emerytów śmiga na komputerach aż miło! :-)

Ciekawe, jakie były Wasze początki z komputerami i czy mieliście jakieś "przeboje" z awaryjnością?
Mnie się nic takiego ani w temacie komputery i aparaty fotograficzne nie przydarzyło. Zegarki zaś... to już inna historia...



Wszystkim wierzącym składam życzenia pełnego przeżywania świąt Zmartwychwstania Pańskiego, zaś niewierzącym - miłego świątecznego wypoczynku w rodzinnym gronie. I wypatrujcie wiosny!

wtorek, 26 marca 2013

74. Budda na ołtarzu

Oglądałem ostatnio "Bitwę pod Wiedniem". Nie skusiłem się na pójście do kina, zniechęcony nie tyle recenzjami, bo tymi się raczej nie kieruję, ale umieszczonymi w sieci kadrami z filmu, wytykającymi ignorancję historyczną.

Orzeł, wzór z 1927 roku i to w wersji odwróconej pod Wiedniem? Czemu nie...? ;-)))

Wziąłem płytkę od kolegi i film na DVD w końcu obejrzałem. Zwracam uwagę na szczegóły i zauważyłem u zakonnika krzyż prawie identyczny jak ten, używany przez Jana Pawła II. Poza tym odniosłem wrażenie, że grafika komputerowa była o niebo lepsza w grze, w którą ostatnio grałem, a był to Wolfenstein 3D. ;-)

Ale nie o filmie chciałem tu napisać, tylko o odniesieniach do niego. Jest tam scena, w której Kara Mustafa, stojąc z 300-tysięczną armią pod murami Wiednia patrzy na makietę miasta i wskazując na wieżę katedry mówi, że niebawem flaga z półksiężycem zawiśnie na jej iglicy.

Muzułmanie podbijając chrześcijańskie tereny nie równali z ziemią wszystkich kościołów - bardzo często przerabiali je na meczety. Najbardziej znanym przykładem jest Hagia Sophia w Konstantynopolu.
Myliłby się ktoś, kto by pomyślał, że apogeum tego procederu przypadało na czasy ekspansji Imperium Osmańskiego czy podbojów Tarika na Półwyspie Iberyjskim. Ono przypada właśnie teraz i przybiera na sile. I nie potrzeba do tego wielotysięcznych armii - wystarczy słabość chrześcijańskich Kościołów i polityczna poprawność.

Pod koniec ubiegłego roku kolejny kościół - tym razem w Hamburgu został sprzedany organizacji muzułmańskiej i zostanie zamieniony na meczet. Podobny los spotkał już wiele świątyń w Anglii czy Francji, a zapowiada się na dalszy wzrost tego typu inicjatyw.

A w Polsce? Jeżdżąc, a ostatnio wędrując pieszo przez nasz kraj widziałem sporo pustych, zniszczonych lub będących w kiepskim stanie kościołów. W większości są to opuszczone od wojny świątynie ewangelickie, stojące w niewielkiej odległości od tych katolickich. Nie razi mnie zupełnie, że w budynkach dawnych kościołów są dziś biblioteki czy galerie sztuki, jak w Słupsku czy Elblągu. To, że ktoś urządzi sobie w dawnym kościele mieszkanie czy pracownię, zaadoptuje go na dom starców, czy salę koncertową także jakoś mnie nie rusza.

Bardzo źle czuję się z tym, że tak dużo zabytków w Polsce niszczeje. Jeszcze nie ma u nas na tyle licznej społeczności muzułmańskiej, żeby przerabianie kościołów na meczety było w Polsce jakimkolwiek problemem. Ale to tylko kwestia czasu...

Kościoły można jednak przerabiać nie tylko będąc wyznawcą innej wiary. Wystarczy być niewierzącym, żeby mieć głęboko w sercu to, co się w Kościele dzieje.

Mocno nagłaśniana jest ostatnio troska lidera ruchu własnego imienia o to, że urzędnik nie ma prawa okazywać swojej wiary. Prezydent, minister czy referent urzędu w kościele? Wykluczone!

Polityczna poprawność proponuje wrócić do czasów PRL-u, kiedy to ktoś piastujący państwowy urząd nie miał prawa pokazać się w kościele. Osoba, która w czasach tzw. "komuny" była oficerem LWP nie mogła oficjalnie ochrzcić swojego dziecka - mam taki przykład we własnej rodzinie. Komorowski na mszy świętej w niedzielę lub poszczący w Wielki Piątek? Toć to dyskryminacja ateistów! Mniej więcej taka sama, jak odmowa homoseksualistom prawa do adopcji dzieci. Skandal!!!

Zawsze wzrusza mnie swoimi tekstami Magdalena Środa . Chyba nie przesadzam, bo pierwszy mój tekst, który napisałem na blogu (jeszcze tym onetowym) dotyczył właśnie jej i jej "wspaniałych" komentarzy.
Jeśli ktoś ma ochotę zauważyć, o co wtedy chodziło, zapraszam TU.

Tym razem Wielki Autorytet do spraw Kościelnych udzielił był wywiadu, w którym widzi receptę na to, jak by przerobić kaplice, aby dostosować je do wymagań ateistów. Jakoś nie chcą tego robić wyznawcy innych wyznań, a właśnie ateiści. Najlepiej usunąć krzyże i na ołtarzu ustawić posążek Buddy. Można też powiesić Gwiazdę Dawida, postawić menorę i dopiero wtedy katolicka kaplica będzie wyglądać "postępowo".

Tu fragment:

"A może trzeba zapraszać na uroczystości państwowe także hierarchów Kościoła wschodniego i innych religii?

Bez przesady, nie można popadać w szaleństwo. To nie jest rozwiązanie jak przy każdej okazji będzie po jednym rabinie, czy kapłanie Kościoła wschodniego. Ale dobrym rozwiązaniem, w różnych instytucjach, są kaplice ekumeniczne. Podobnie, jak na Zachodzie, trzeba przerabiać katolickie kaplice na ekumeniczne, przystosowane dla wyznawców buddyzmu, czy judaizmu.(podkreślenie moje).

Na uroczystościach państwowych w ogóle nie powinno być Kościoła. Nie może tak być, że urzędnicy państwowi, którzy pracują za nasze pieniądze, ostentacyjnie dawali do zrozumienia, że bliżsi są im katolicy. Uczestniczenie w mszach przed kamerami ma znaczenie polityczne."

Jak się już przerobi katolickie kaplice na ekumeniczne, to może pani Środa do takiej wejdzie bez wstrętu, chroniąc się przed deszczem?

czwartek, 21 marca 2013

73. Recepta na wychowanie i demografię

Kiedy słucha się dzisiejszych polityków, jedynym słowem, które przychodzi do głowy jest: żenada...

Nie chodzi mi jedynie o to, że wiele ważkich rzeczy, choć możliwych do realizacji poprzez odpowiednie zapisy prawne (a w zasadzie poprzez wykreślenie zakazów) czeka na pochylenie się nad nimi w nieskończoność, kiedy nasi "wybrańcy" debatują nad pierdołami. Chodzi bardziej o kierunek, który nadają Rzeczypospolitej politycy w drodze nad skraj przepaści.

z www.wikicytat.pl

Ogromnym problemem jest zezwolenie rolnikom na sprzedaż przetworów rolnych z ławeczki przed furtką własnego gospodarstwa choć każdy, kto podróżował po świecie wie, że we Francji, we Włoszech, w Hiszpanii czy na Węgrzech kupienie gomółki sera, słoika dżemu czy nawet flaszki wina lub grappy w gospodarstwie nie jest niczym dziwnym.

U nas trzeba zaprzągnąć do czegoś takiego urzędników gminnych, skarbowych, inspekcję sanitarną, weterynaryjną, epidemiologiczną, strażaków i kominiarzy (co do tych dwóch ostatnich pewien nie jestem) przeprowadzających kontrole i wydających cyklicznie papierki, za odpowiednią opłatą.

Są u nas poważniejsze rzeczy do zrobienia.

Mam w rodzinie półroczne dziecko. Nazywa się i tak dość dziwnie, bo ze względu na to, że matka ma polskie obywatelstwo, a ojciec polskie i niemieckie nazwali je na niemiecką modłę. Idę w zakład i stawiam dolary przeciwko żołędziom, że nikt tak w zeszłym roku dziecka urodzonego w Polsce nie nazwał. Ale nie o to chodzi, skoro imię takie w kilku egzemplarzach funkcjonuje za naszą zachodnią granicą.

Wszyscy mówią na małą Grubcia, bo tak się przyjęło ze względu na dobre odżywienie malucha. No i dobrze. Póki sama nie mówi i nie rozumie znaczenia słów można ją nazywać Pulpecik, Fruzia, Niunia i jak tam komu pasuje.

Rząd kombinuje, jak by tu dzieciom nasrać w papierach, wprowadzając imiona zdrobniałe i bezpłciowe do aktów urodzenia dziecka. Fifi, Lolitka czy Koko będą zachwycone, posługując się takim imieniem w szkole i jako dyrektor firmy.

Ja jestem jak najbardziej za takimi zmianami, ale niech dotyczą one osób pełnoletnich, chcących urzędowo zmienić swoje imię. Ciekaw jestem ile dorosłych osób zmieni sobie imię na Zdzisiu czy Alunia?

Z dużym opóźnieniem śledzę ostatnio programy publicystyczne *Dzięki Ci O Wielki Internecie* i chciejstwa polityków.

U Rymanowskiego Leszek Miller był za likwidacją Watykanu i wycofaniem sprzed jego oczu rażących go strojów Gwardii Szwajcarskiej. Łyknąłem to bez komentarza, bo tego się już nawet nie wyleczy.

Nieco dalej u Olejnik poszedł Janusz Palikot. Tych, którzy potrafią myśleć i mają jakiekolwiek spojrzenie na rzeczywistość, marihuaną i promocją homoseksualizmu więcej już nie przyciągnie. Czemu więc nie zabrać się za młodych, którzy interesują się wyłącznie markowymi ciuchami i najnowszymi modelami smartfonów?

A gdyby tak szesnastolatek, tuż po seksie z młodszą koleżanką zapalił sobie jointa? Na pewno poszedłby głosować na tych, którzy dbają o jego przyjemności. Przecież nie zagłosuje na tych, którzy każą mu się uczyć, stabilizować i tłumaczą, że życie to nie tylko przyjemności. Przyjemniej przecież zdawać test z pozycji seksualnych niż ze znienawidzonej matmy.

Głosowanie od 16 lat i legalne uprawianie seksu z 13-latką. Mamusia za tym nie zagłosuje. Ale córeczka?

"Co cię to stara obchodzi z kim ja sypiam? Mam 13 lat i już mogę! Zabranianie mi seksu w tym wieku godzi w moje podstawowe wolności, więc się wypchaj. Ja mam prawa, a ty obowiązek utrzymania mnie do osiemnastego roku życia"

Pedofile zacierają ręce i demografia jawi się w jaśniejszych barwach. Zastępowanie pokoleń niechybnie się skróci.

wtorek, 19 marca 2013

72. "Nie kradnij" to przeżytek

"Daj mu palec, to weźmie ci całą rękę" - mawiał mój dziadek w czasach, kiedy świat był jeszcze nieco prostszy do zrozumienia, czyli nieco ponad 20 lat temu.

Powtarzał mi to również wtedy, kiedy dostawałem pasem po dupie za pierwszą i ostatnią w życiu kradzież. Od małego miałem zamiłowanie do pieniędzy. Nie do forsy i dużej ilości kolorowych papierków a do monet, w których podziwiałem kunsztowne przedstawianie postaci, zabytków czy herbów, umieszczane na krążkach o średnicy około trzydziestu milimetrów.

Pamiętam swoją ekscytację, kiedy udało mi się zdobyć obiegową bądź co bądź 20-złotówkę z Hermaszewskim.  Dziecięca pasja do zbierania monet i znaczków pocztowych (można było kupić niemal hurtowe ilości znaczków z demoludów w pakietach sprzedawanych przez sklepy filatelistyczne) ograniczała się do prostej wymiany na rzadsze "obiegówki", wymianie drobnych na te z innych roczników czy wymianie z kolegami różnych rzeczy za lewy, forinty czy ruble. Miałem nawet jednego centa!


Pieniędzy jednak nigdy nie ukradłem. Po 1978 roku i wyborze na papieża Karola Wojtyły pojawiło się - główne w parafiach i środowiskach związanych z kościołem - sporo medali upamiętniających wybór Polaka na Stolicę Piotrową. Byłem wtedy ministrantem i serię z wizerunkiem Jana Pawła II w kolorach olimpijskich medali (złoty, srebrny i brązowy) ukradłem z kościelnej zakrystii do swojej "kolekcji".

Nie były to oczywiście medale ani złote ani srebrne, jedynie pokryte odpowiednim kolorem. Nie były tez jakoś specjalnie drogie, ale na możliwości dziewięciolatka był to spory wydatek.

Wiadomo jak sprawa się skończyła. Nie dość że dostałem po dupie to musiałem zanieść te nieszczęsne medale z powrotem i najeść się wstydu przed proboszczem, bo o odłożeniu po cichu na miejsce nie było mowy. Chyba po raz pierwszy cieszyłem się, że do kościoła nie jest aż tak daleko i jest szansa, że w życiu dorosłym zachowam parę uszu zamiast jednego. ;-)

Żeby nie było - z tej lekcji ucieszyłem się nie tak późno, bo zaledwie ze trzy lata później, kiedy nie dałem się namówić na podprowadzenie jakichś fascynujących, ale niezbyt potrzebnych gadżetów.

Oczywiście chodziło się do sąsiadów na jabłka czy śliwki, ale zerwanie czyjegoś jabłka czy gruszki wychylając się przez płot nie było traktowane w kategorii "ciężkiej kradzieży" zarówno przez nas, gówniarzy jak i właścicieli sadu.

Powoli zaczynam być eurosceptykiem. Bo o ile pasuje mi podróżowanie po Europie bez zbędnej biurokracji, brak ceł, możliwość kupienia domu czy ziemi, podjęcie pracy czy osiedlenie się w innym kraju, o tyle jestem przeciw tworzeniu przez biurokratów "superpaństwa" i narzucaniu reguł niezgodnych ze zdrowym rozsądkiem.

Nie jestem ekonomistą, ale nie rozumiem różnicy między wyciągnięciem mi stu złotych z portfela, czy szuflady w komodzie a zagarnięciu mi tej samej kwoty z konta. Coraz mniej jest w Polsce i w Europie firm, które płacą wynagrodzenia w gotówce. W większości co miesiąc pensja przelewana jest na rachunek bankowy. Jak mi ktoś ukradnie pieniądze z konta, to nie jest kradzież?

Myślę oczywiście o Cyprze. Banda "pseudoekonomistów" wykombinowała, że można ot, tak sobie zabrać 10% pieniędzy obywatelom. Dlaczego zabrać? Odpowiedź jest prosta - bo mają i da się szybko zabrać wszystkim. Trzydzieści lat temu skarbowo - policyjna akcja, pozwalająca urzędnikom chodzić po domach, robić rewizje i zabierać dziesięcinę byłaby mocno skomplikowana. Dziś wystarczy przy lampce wina wpaść na wspaniały pomysł i zmienić kilka linijek informatycznego kodu.

Nie cieszmy się, że Cypr jest daleko. Socjaliści nie odpuszczą takiej możliwości w innych krajach. Nawet będą się podpierać słowami papieża o "solidarności społecznej". Skoro ukradliśmy jednym, czemu nie mamy ukraść innym? No, chyba że państwo nie będzie zadłużone. Tyle że nie ma w Europie takiego państwa. Nowoczesna ekonomia pozwala się zadłużać bez patrzenia na skutki w przyszłości.

"Kradnijmy, póki się da, a po nas choćby potop" - takie jest motto wszystkich obecnych rządów.

Nie próbujcie tej wspaniałej "ekonomii" przenosić na grunt rodziny - inaczej wasze dzieci wylądują pod mostem.

Nie trzymam już pieniędzy w banku. Lepiej zainwestować w coś, dzięki czemu da się przeżyć na starość.

Przy okazji - ktoś z Was zna procedury przyznawania rosyjskiego obywatelstwa? Bo chyba lepiej kupić w Rosji działkę i na starość sadzić ziemniaki (to się da i zjeść i wypić), niż w Eurokołchozie zdechnąć z głodu, kiedy cię zgodnie z prawem okradną.

piątek, 15 marca 2013

71. Kultura przez duże CH...

Jeszcze nie opadł kurz bitewny po konklawe, na którym kardynałowie wybrali papieża Franciszka. Co ciekawe, bitwa nie toczyła się za zamkniętymi drzwiami Kaplicy Sykstyńskiej, a w telewizyjnych studiach, na internetowych portalach i łamach gazet. Te ostatnie wydają się przegrane, bo konklawe poszło sprawnie i szybko, a cykl wydawniczy uniemożliwił przedstawienie wszystkich spekulacji.

Słuchając audycji radiowych i zerkając czasem w telewizor zastanawiałem się, skąd "niusy" z przebiegu konklawe, skoro kardynałowie pozostawali odcięci od świata. Gadki antyklerykałów o potrzebie modernizacji Kościoła i wprowadzenie w nim demokratycznych struktur, "żądania" środowisk homoseksualnych i lewicowych dotyczące wygodnych dla nich zmian, przyprawiały mnie o pusty śmiech, zaś pytania redaktorów "kogo powinni wybrać?" skierowane do byłych księży waliły mnie na podłogę, co w skrócie mogę zapisać internetowym skrótem ROTFL .

Z nieukrywaną radością i pewną niezawoalowaną złośliwością obserwowałem reakcje mediów na pojawienie się w oknie kardynała Bergoglio i podanie jego nowego imienia. Co ci kardynałowie zrobili? Nie wybrali tego, który był typowany przez media i bukmacherów. Po prostu skandal! ;-)

Po wyborze na tron papieski Franciszka zapraszani komentatorzy ubolewali, że nie spełni on raczej "żądań" homoseksualistów i nie zrobi rewolucji w Kościele. No, jakże mi ich żal...Nie chce rewolucji łobuz jeden? ;-)

Bardzo przyzwoicie zachowali się ludzie kultury. Ewa Wójciak - dyrektor Teatru Dnia Ósmego napisała na profilu na Facebooku: "no i wybrali ch...". Pełna kultura! Gratulacje! Sam nie mam konta na portalu, a informację mam STĄD. Nie chcę ograniczać nikomu wolności poglądów ni też wolności słowa. Z tak "kulturalnych" ludzi przykładu jednak brał nie będę.

Rzadko kopiuję czyjeś teksty, lub odsyłam do twórczości innych osób. Ale tym razem sam się mogę pod tym podpisać.

Lubicie teatr? Pewnie nie, lub nie za bardzo... A co jeśli jest to jednoaktówka w formie pisanej, której przeczytanie zajmuje 2 minuty i wyraża więcej niż całe to moje pisanie?

ZAPRASZAM TUTAJ. Nie pożałujecie!



czwartek, 14 marca 2013

70. Kto z woli i myśli...

Nie, tekst nie będzie dotyczył konklawe i nowo wybranego papieża. Choć został on wybrany z woli Ducha Świętego i myśli uczestniczących w konklawe kardynałów...

Mam jednak jedną uwagę - w godzinę po ogłoszeniu imienia na portalach internetowych i w stacjach telewizyjnych dał się zauważyć napis "FRANCISZEK I" (słownie: Franciszek Pierwszy). Jest to oczywisty błąd, bo powinno się pisać "Papież Franciszek", lub samo "Franciszek" jeśli wiadomo, do kogo to imię się odnosi. Przyzwyczailiśmy się, że Jan Paweł II, czy Benedykt XVI był czytelny w przekazie nawet bez  słowa "papież".

Nie jestem taki stary, ale młody też nie jestem i pamiętam, że przez ponad miesiąc modliliśmy się za papieża Jana Pawła, który dopisek "pierwszy" dostał dopiero wtedy, kiedy jego następca przyjął to samo imię z numerem dwa, oznaczającym kolejność.

Ale wracam do tematu, bo jak zwykle mnie poniesie gdzieś na manowce...

Dziś obchodzimy dzień liczby π (Pi) od amerykańskiego zapisu daty 14 marca, czyli 3.14.

obrazek z xebavit.blox.pl

Podejrzewam, że wielu to czytających nie bardzo lubi matematykę, lub lubi ją na tyle, że bardzo się cieszy, że jej naukę ma już za sobą. Nie będę tu nikogo męczył wzorami, podam jedynie kilka ciekawostek, choć dla mnie matematyka była ulubionym przedmiotem i nie mam żadnych wątpliwości, że jest królową nauk.

Podstawowymi wzorami z liczbą π, których należy wykuć się w szkole na blachę, są te na obwód koła i jego pole. Dla niektórych makabra... A co się dzieje przy sinusach i cosinusach to szkoda opowiadać. ;-)

Mało kto jednak wie, że odniesienia do liczby π mamy już w Biblii, a dokładniej w 2 Księdze Kronik Starego Testamentu. Przy opisie sprzętów świątynnych jest zapis: "Następnie sporządził odlew okrągłego "morza" o średnicy dziesięciu łokci, o wysokości pięciu łokci i o obwodzie trzydziestu łokci." I niech mi teraz ktoś powie, że Biblia jest nudna...

Dawno temu już zauważono, że stosunek obwodu okręgu do jego średnicy jest równy około trzy. Żyjący niemal trzy wieki przed Chrystusem Archimedes (nie muszę chyba przypominać o gościu, który wyskakiwał z wanny drąc się wniebogłosy) ustalił, że stała wartość stosunku między obwodem i średnicą mieści się w przedziale między dwoma ułamkami: 3+10/71 i 3+1/7.

W piramidzie Cheopsa stosunek sumy dwóch boków podstawy do wysokości wynosi 3,1416, czyli przybliżenie π z dokładnością do czterech miejsc po przecinku! Przypadek?

Wartość stałej dotyczącej koła została nazwana liczbą π dopiero w 1706 roku przez Williama Jonesa, ale wtedy czytano książki tak jak dziś, czyli raczej słabo i dopiero umieszczenie jej w dziele Leonarda Eulera, wydanego w 1737 roku spowodowało popularyzację tego oznaczenia. Była to pierwsza litera greckiego περίμετρονperimetron, czyli obwód.

Z ciekawostek - nie mogę zapomnieć o Ludolphie van Ceulen, który spędził niemal całe życie na obliczaniu liczby π. Udało mu się obliczyć ją do 35 miejsc po przecinku i tyle też ma wykute na swoim nagrobku. Na jego cześć liczba π nazywana jest czasem Ludolfiną.

W wieku komputerów potrafimy wyliczyć liczbę π z ogromną dokładnością. W październiku 2011 udało się obliczyć ją z dokładnością około 10 bilionów miejsc po przecinku. Obliczenia zajęły 371 dni.

Robi się czasem zawody w zapamiętywaniu rozwinięcia dziesiętnego liczby π. Aktualny (?) rekord Guinessa należy obecnie do Japończyka  Akiry Haraguchi, który podał rozwinięcie 100 000 miejsc po przecinku (ciekawe ile czasu gadał lub pisał - sprawdzę później).

Skąd taki tytuł notki? Mój ojciec, któremu nie zawdzięczam zbyt wiele i jednocześnie wszystko, bo jestem na tym świecie i jestem taki, a nie inny, powiedział mi kiedyś zdanie (jak je zapamiętałem przez ponad 30 lat - nie wiem): "Kto z woli i myśli zapragnie pi poznać cyfry, ten zdoła..."  Zdanie to jest pi-ematem, czyli licząc ilość liter w poszczególnych wyrazach, otrzymamy liczbę π z dokładnością do dziesięciu miejsc po przecinku. Są inne, można sobie sprawdzić na przykład w Wikipedii.

Najbliższym liczbie π łatwym do zapamiętania ułamkiem jest 22/7, stąd niektórzy świętują liczbę π w dniu ogłoszenia Manifestu PKWN, czyli 22 lipca. Mnie jednak to święto zawsze źle się kojarzyło, jedynie imieniny Marii wywoływały uśmiech.
 


Jeśli ktoś doczytał do końca, to jest nagroda. Chcecie wiedzieć, gdzie wasza data urodzin umieszczona jest w rozwinięciu liczby π? Wystarczy kliknąć TUTAJ i wpisać datę urodzenia jednym ciurkiem. :-)

poniedziałek, 11 marca 2013

69. Uliczkę znam w Barcelonie...

Na początku dwa słowa o rzetelności. Powołując się na jakieś liczby staram się być rzetelny i w miarę możliwości znaleźć potwierdzenie, czy to w oficjalnych dokumentach, czy czasem w prasowych doniesieniach. Ale komu teraz można wierzyć?

Raczej nie oglądam telewizji, choć czasem - tak jak wczoraj - jestem u kogoś w czasie, kiedy na szklanym ekranie prezentowane są wiadomości. Numerem jeden było wielkie feministyczne święto, które zalało Polskę we wszystkich miastach, miasteczkach, wsiach - ba, nawet przysiółkach. No, może nieco przesadziłem... Dowiedziałem się, że marsze odbyły się między innymi w Warszawie, Gdańsku, Krakowie i Szczecinie.

W moim rodzinnym mieście i w Olsztynie ponoć interweniowała nawet policja. Dopiero dziś mogłem usiąść do internetu i dowiedzieć się, że interwencja policji w Gdańsku polegała na... staniu i odgradzaniu dwóch manifestacji, a w Szczecinie Manifa... zrezygnowała z marszu, bo przyszło tylko kilkanaście osób. Info tutaj. Tym razem nawet Wyborcza nie nakłamała.

Marsz co prawda był, ale ten organizowany przez ONR, o którym słowa w mediach nie było. Legalny i zarejestrowany.

W tych samych informacjach było o głodnych dzieciach i jedna pani z fundacji mówiła, że badania na temat szacowania głodu były przeprowadzone w klasach I-III. Szybki rzut okiem do statystyk i mamy, że wszystkich uczniów w podstawówkach w roku 2009/2010 było 2,2 miliona (dane tu str.56). Dane też nie są najświeższe i dzieci w szkołach jest mniej. Zakładam, że połowa z nich to klasy I-III, czyli jedynie 300 000 zostaje na dzieci otyłe, bo przecież problem otyłości też u nas występuje i jest niemały. Na dzieci normalne miejsca nie starczyło.

Dobrze, że dali krótką wrzutkę Ochojskiej, która tłumaczyła czym jest prawdziwy głód, wyniszczający organizm i prowadzący do śmierci i że takiego głodu prócz incydentalnych przypadków w Polsce nie ma.

Ale wracam do Barcelony.

Tanie linie lotnicze sprawiły, że zeszłoroczne camino zacząłem od Barcelony. Za 220 złotych nabyłem bilet do tego pięknego miasta. W cenę wchodziły oczywiście wszystkie opłaty, z czego ponad połowę za bagaż (bilet 89 PLN + opłata przelewem 18 PLN).

We wszystkich miastach i miasteczkach najbardziej lubię stare części - wąskie, brukowane uliczki, nieduże placyki i schowane nieco wstydliwie podwórka, gdzie jak setki lat temu kobiety wywieszają pranie na przemyślnie umocowanych sznurach.

Wąska uliczka przy katedrze wraz z jedną z dzwonnic.
Wśród kamiennych murów i wąskich uliczek panuje przyjemny chłodek, który w lipcu dla podróżnych z dalekich, północnych stron stanowi przyjemną ucieczkę przed śródziemnomorskim słońcem.

Plac przed katedrą jest już cały w słońcu - "moja" uliczka to ta wąska szpara po lewej.
W Barri Gotic (Dzielnica Gotycka) jest oczywiście wiele zabytków. Najwięcej z nich pochodzi z XIII - XV wieku, ale są też fragmenty rzymskich murów obronnych, powstałych po zdobyciu miasta w 133 roku przed Chrystusem.

Parc de la Ciutadella
Po zwiedzaniu można odpocząć w jednym z parków. W tym na zdjęciu powyżej jest siedziba Parlamentu Katalonii. Jeśli o parkach mowa, to bardzo przydają się źródełka, poidełka, czy krany z pitną wodą (fuente) - przy takich temperaturach każdy turysta chodzi z butelką wody.

Barcelona jest ogromnym miastem. W środku zdjęcia widać dźwigi nad ciekawą budowlą
W ciągu jednego dnia doszedłem do Barcelony z lotniska, zwiedziłem miasto (przyznaję, że dość pobieżnie) czyli twierdzę Castel de Montuic, port olimpijski, Dzielnicę Gorycką, La Rambla, Pałac Güell i oczywiście musiałem dojść do symbolu Barcelony - innego dzieła Gaudiego - katedry Sagrada Familia. Cały czas budowana jest ze składek wiernych. Budowę rozpoczęto w 1882 roku, a koniec prac planowany jest na 2026 rok, na setną rocznicę śmierci Gaudiego.

Tak prezentowała się Sagrada Familia w lipcu 2012.
Tu inna stylowo fasada z innej strony. Ciekawostką są taksówki - dowolna marka, ale czarne z żółtymi drzwiami i taką też klapą bagażnika.

Wielu rzeczy w Barcelonie nie widziałem - parku olimpijskiego, ogrodów Gaudiego i miejsca specjalnego dla fanów "dumy Katalonii" - Camp Nou - czyli stadionu piłkarskiego FC Barcelona. Jego trybuny mieszczą 98 772 osób i jest to największy stadion w Europie.
Wiem jednak, że kiedyś tu wrócę. Może na trzy dni, może na tydzień i wszystko dokładnie obejrzę bez plecaka. Posiedzę w knajpce nad tapas i butelką wina. W końcu Barcelona jest teraz bardzo blisko od Gdańska - niecałe 3 godziny lotu i maksymalnie dwie stówy w jedną stronę (na dziś: 13 maja z Gdańska 94 PLN + 17 maja z Barcelony 231 PLN + groszowe opłaty).